+6
kefirm 17 września 2015 09:44
Image

Gdy tak trwałem w bezsilności,Tilman machnął z oddali ręką i powlokłem się dalej nie zapominając by uważnie stawiać nogi. Sto metrów dalej była mała polana, w sam raz na rozłożenie namiotu, a tuż poniżej …most. Dobrze, że gdzieś pod koniec nie próbowaliśmy przechodzenia przez rzekę bo byłoby nam przykro, gdyby się okazało, że kawałek dalej szlak znów wraca na naszą stronę.

Przygotowujemy posiłek, jemy i idziemy spać w momencie, gdy akurat mocniej zaczyna padać deszcz.

Image

Image

Image

Rano jednak dzień wita nas ładną pogodą. Rozkładam panel słoneczny na plecaku, włączam GPS i kontynuujemy wędrówkę w górę doliny. Charakterystyką zarówno Gór Fan jak i Pamiru czy Tien Shanu jest to, że doliny są długie, mają od kilku do kilkudziesięciu kilometrów. Dodatkowo każda z takich dolin zawiera w sobie lub łączy się z innymi tworząc długą i rozległą sieć. Z tego właśnie powodu marsz samą doliną potrafi zająć kilka dni.

Idziemy cały czas wzdłuż rzeki. Tym razem szlak jej nie przekracza, a idzie wzdłuż prawego brzegu. Po drodze napotykamy jednak mniejsze dopływy, które trzeba pokonać. Mamy na to różne sposoby. Jeśli strumień jest wąski, a kamieni wystarczająco dużo to skaczemy z kamienia na kamień jak żaby. Gdy natomiast nie chcemy ryzykować poślizgnięciem i wpadnięciem do płytkiej lecz zimnej wody, zdejmujemy buty i przechodzimy boso.

Plan jest taki, aby dojść na przełęcz Kaznok i dostać się na drugą stronę do jezior Kuliakon. O 16 stwierdzamy, że może warto odpuścić wchodzenie dziś na przełęcz i odłożyć to na jutro. Znajdujemy kawałek płaskiego terenu nad rzeką i rozbijamy namioty. Obok nas stoi jakiś bardziej czasowy namiot ale nikogo nie ma w pobliżu i wejście do niego jest zasznurowane.

Image

Wieczór jest dość chłodny, w końcu nieopodal wciąż leży pokaźnej wielkości płat śniegu. Podczas gdy ja z Wojtkiem w zamkniętym namiocie siedzimy w kurtkach, Tilman beztrosko w klapkach i podkoszulku urządza sobie prysznic nad brzegiem strumienia, po czym w otwartym namiocie czyta książkę. Zahartowany.

Na kolację gotujemy spaghetti z sosem, a na deser raczymy się dużą porcją pysznego kisielu. Mniam!

Wieczór jest zdecydowanie piękny. Zachodzące słońce oświetla czerwone skały pięciotysięcznych szczytów, nierzadko pokrytych śniegiem. Zacny widok.

Image

Poranek ponownie przynosi piękną pogodę. Gdy słońce wychodzi zza gór robi się ciepło. Jemy śniadanie, pijemy kawę i przygotowujemy się do wyruszenia. Tilman wychodzi parę minut wcześniej. Po płacie śniegu służącym za most przechodzimy przez rzekę i skręcamy w jedną z dolin, która ma nas doprowadzić na przełęcz Kaznok. Korzystamy ze starych sowieckich map kartograficznych przekalibrowanych i wgranych do GPS’u. Ich skala to 1:50000 i przydałoby się w tym przypadku coś dokładniejszego ale nawet papierowa mapa Tilmana miała taką skalę. Po dłuższej debacie stwierdzamy, że nie ma możliwości aby to nie była ta dolina, szczególnie że na skale przy szlaku była umieszczona niewyraźna strzałka.

Szlak szybko zanika i idziemy do góry przed siebie. Kroczymy powoli po kamieniach i ziemi, która usypuje nam się z pod nóg. Płat śnieżny omijamy aby nie kusić losu. Przed nami w górze wznosi się ściana nagich skał, między którymi nie widać żadnej luki, gdzie mogłaby być przełęcz. Skręcamy lekko w prawo i kierujemy się na grań, z której jak sądzimy będzie można coś zobaczyć. Podejście robi się coraz gorsze i trudniejsze. Jest stromo i wszystko się sypie. Podłoże jest bardzo luźne. Jeśli tylko się da, staramy rękami chwytać się skał bo nie można ufać, że nagle nie osuniemy się w dół razem z kamieniami. Dochodzimy na grań, niestety nie widać śladu przełęczy. Jesteśmy już na 3850m n.p.m., czyli brakuje nam 200m, a przed nami nadal tylko skały bez żadnego wyraźnego przejścia między nimi. Dziwnym jest też to, że wyruszyliśmy ledwie 15 minut po Tilmanie, a nie spotkaliśmy go, ani nie widzieliśmy nigdzie po drodze.

Postanawiamy wracać. Próbujemy zejść drugą doliną, która wydaje się łagodniejsza, choć od razu przewiduję, że może nie był wcale tak łatwo jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Rzeczywiście, dwadzieścia minut później okazuje się, że miałem racje i natrafiamy na dwa progi skalne, a jeden gorszy od drugiego. Wpadam na pomysł, że bez plecaków jest duża szansa aby spróbować zejść po jednym z nich, a plecaki opuścić na sznurkach od namiotu. Po rozwinięciu okazuje się, że sznurki są trochę krótkie ale przynajmniej sięgają do miejsca, w którym można je będzie przewiązać i opuszczać dalej. Wojtek jednak jest sceptyczny co do mojego pomysłu i obawia się schodzenia po skałach. Chyba ma rację. W przypadku upadku, jedyny bezpieczny sposób dotarcia do poszkodowanego to powrót na grań, zejście na dół i podejście od dołu. Najbliższa pomoc to w razie wypadku nie byłby helikopter ani jakakolwiek służba górska, która najzwyczajniej w świecie tutaj nie istnieje, a co najwyżej pan z osiołkiem, który pomógłby przetransportować uszkodzonego delikwenta (czyli w tym przypadku któregoś z nas) na dół.

Image

Image

Wracamy z powrotem na grań i mimo wszystko schodzimy pierwotną trasą. Robimy to na raty, ponieważ kamienie cały czas sypią się spod nóg i któryś z nas mógłby oberwać. Jest ciężko, nawet bardzo. Jedyny plus, że od dawna jesteśmy dobrze zaaklimatyzowani i wysokość na nas nie działa. Nie mniej jednak ubywa nam sił i jesteśmy bardziej zmęczeni. W pewnym momencie poślizgam się na kamieniach, osuwam parę metrów w dół, wpadam na płat śnieżny przez który przelatuję w mgnieniu oka obracając się dookoła własnej osi i ląduję po jego drugiej stronie na kamieniach. Miałem dużo szczęścia, że nic mi się nie stało poza drobnymi zadrapaniami. Ale to nic, od dawna mam poobijane i poobdzierane łydki od spadających kamieni.

Po kilku godzinach jesteśmy znów w punkcie wyjścia. Nie nocujemy w tym samym miejscu co ubiegłej nocy tylko powłócząc nogami schodzimy godzinę w dół do kolejnej polany, na której rozbijamy się przy strumieniu. Od dawna marzę o ciepłym budyniu na deser, a jak na złość kuchenka nie chce odpalić. Przy wysokości powyżej 3000m dało się zauważyć problemy z używaniem zapalniczek i musieliśmy korzystać w dużej mierze z zapałek. Kuchenka również zauważalnie gorzej działała ale zawsze odpalała. Tym razem jest jakiś problem, a mało kiedy jest tak potrzebna jak teraz. Nadchodzi wieczór, robi się chłodniej, a ja chodzę boso po trawie bo jedną nogą wpadłem do rzeki podczas przeskakiwaniu z kamienia na kamień i jest mi trochę zimno. Poza tym jedyne jedzenie jakie mamy to takie, które wymaga gorącej wody. Kwadrans spędzam rozbierając i czyszcząc kuchenkę, co jak widać pomaga bo kuchenka zaczyna działać, choć ciśnienie jest słabe mimo odkręcenie zaworu. To może być jednak kwestia słabej jakości paliwa kupionego jeszcze w Pamirze. W każdym razie udaje nam się ugotować pyszny, ciepły i pożywny posiłek.

Image

Image

Ostatniego dnia pozostało nam już tylko zejście do Sarytagu. Zajmuje nam to może pół dnia, choć już od wczoraj zastanawiamy się jak przejdziemy na drugą stronę rzeki. Żadnemu z nas nie uśmiecha się zmaganie po raz kolejny ze stromym, kamienistym, osuwającym się zboczem. Spotykamy jednak parę osób idących do góry i albo przechodzili w wodzie po pas trzymając się zwalonego pnia albo już od wioski szli drugim brzegiem.

Image

Natrafiamy również na pasterzy wypasających owce i kozy na zielonych polanach. Rozmawiamy parę minut o tym, jak nie udało nam się znaleźć przełęczy i dojść do jezior Kuliakon oraz Alaudin. Częstują nas suszonymi rodzynkami, które mają w woreczki. W drugim natomiast znajduje się coś, co wygląda jak resztki barana. Na szczęście tym nas nie częstują.

Idąc cały czas szlakiem, bez prób przejścia przez rzekę docieramy do wylotu doliny i praktycznie do wioski. Tam znajdujemy inny most, który wygląda jakby miał już długo nie pociągnąć ale przechodzimy bezpiecznie.

Image

Image

Image

Image

Image

Słońce grzeje niemiłosiernie. Tutaj na dole jest to jeszcze bardziej odczuwalne. Swe kroki kierujemy od razu do najbliższego i chyba jedynego otwartego sklepu w wiosce. Kupujemy zimne picie, siadamy na ławce i rozważamy co dalej robić; czy od razu próbować się dostać dalej i może dotrzeć do jezior Alaudin od drugiej strony czy też zostać w okolicy na noc. Od razu znajdujemy się też w centrum uwagi miejscowych, którzy proponują nam transport. Nie pytamy nawet o szczegóły bo na razie nie jesteśmy zainteresowani. Po prostu siedzimy i nawadniamy organizmy. Dopiero po godzinie spędzonej na ławce pod sklepem ruszamy dalej. Łapiemy stopa i jedziemy kilkanaście kilometrów do jeziora Iskander Kul. Tam natrafiamy na kierowcę z Sarytagu, którego widzieliśmy pod sklepem wcześniej. Deklaruje, że zwiezie nas rano do głównej drogi za 50s/os, a za 60s dostarczy Wojtka do Duszanbe. Do jezior Alaudin życzy sobie już 250s. Powtarza to wszystko kilkanaście razy. Ewidentnie jest lekko wstawiony i nachalny.

Namiot rozbijamy w ośrodku wypoczynkowym tuż nad samym jeziorem. Obok nas nocują Rosjanie, którzy wspinali się m.in. na Pik Energia (i jadą na Pik Lenina) i przeszli przez przełęcz Kaznok. Z drugiej strony jest podobno dużo śniegu i ciężko by nam było zejść bez raków.

Image

Image

Na jeziorze widać charakterystyczną linię oznaczającą dokąd kiedyś sięgało lustro wody. Jednak za sprawą trzęsienia ziemi poziom wody opadł o kilkadziesiąt metrów.

W ośrodkowej stołówce wcinamy kolację, która jak się niedługo później okaże, będzie przyczyną mojego zatrudnia pokarmowego.

Noc także nie należy do najmilszych. Tuż obok naszych namiotów miejscowi sobie imprezę z głośną muzyką i krzykami do późnej nocy. Dopiero interwencja Wojtka przed 1 w nocy przynosi trochę spokoju. Trochę, bo o 6 rano budzą nas krzyki i hałasy.

Do głównej drogi planujemy dotrzeć stopem i nie korzystać z usług nieprzyjemnego kierowcy. Po 10 minutach przy drodze podjeżdża jakiś samochód i kierowca za 20s/os zgadza się nas podrzucić na dół.Chodżent

Po dotarciu do głównej drogi trafiamy na tłum kierowców chętnych nas zabrać dosłownie wszędzie. Pospiesznie ich wymijamy i idziemy na ostatnie wspólne śniadanie do restauracji po drugiej stronie ulicy. Zatrucie co raz bardziej zaczyna mnie męczyć i nie mam zbytnio ochoty jeść ale jako, że nigdy nie wiem kiedy będzie okazja na kolejny posiłek, decyduję się na jajecznicę z herbatą.

Cały czas rozważałem czy nie pojechać jeszcze samemu do jezior od drugiej strony ale zdaję się na los, a ten nasyła na mnie kierowcę jadącego do Chodżentu (zresztą nie czuję się już na siłach wracać w góry. Z 70s zbijam cenę do 50, wsiadam i ruszamy w drogę. Droga choć dobra, to cały czas wiedzie przez góry, przełęcze i tunele. Dopiero po jakichś 120km góry zostawiamy za sobą i po raz pierwszy od przyjazdu do Tadżykistanu widzę ten kraj tak płaski. Po obu stronach ciągną się pola uprawne, sady. Jednym słowem – rolniczy krajobraz choć ziemia wydaje się być sucha, jałowa i pozbawiona wody. Temperatura na termometrze już prawie przekroczyła 40C, a kierowca dopiero po 3h jazdy zdejmuje bluzę.

Wysiadam gdzieś w centrum miasta ale tak naprawdę nie mam pojęcia dokąd się udać. Chodżent nie obfituje w bazę noclegową. W Lonely Planet jest napisane, że marszrutka w kierunku Kanibodom, w stronę Doliny Fergany w Uzbekistanie jeździ tylko rano. Później trzeba złapać taksówkę do granicy, a następnie powtórzyć tę czynność po stronie uzbeckiej by dotrzeć do Kokand.

Postanowiłem spróbować wsiąść w jakąkolwiek marszrutkę jadącą w tamtym kierunku i ewentualnie wysiąść po drodze nad zbiornikiem wodnym Kairakum, gdzie mógłbym spokojnie rozbić namiot.

W ten sposób dotarłem do Ghafurov, gdzie wstąpiłem na stację kolejową zapytać czy może jakiś pociąg nie zmierza do granicy. Niestety, pociąg jeśli już gdzieś jedzie to raczej do Rosji czy Kazachstanu. Zatem nic lokalnego. W dodatku kasjerki powiedziały, że to przejście graniczne z Uzbekistanem w Dolinie Fergany jest zamknięte i muszę skorzystać z innego. Ciężko było mi w to uwierzyć bo nigdzie w Internecie nie natknąłem się na jakąkolwiek wzmiankę o tym fakcie, a niewątpliwie jakaś by była, gdyby to była prawda. W końcu o lawinie przed Khorogiem dowiedzieliśmy się bardzo szybko.

Wyczytuję w przewodniku informacje o jakimś niedrogim noclegu w centrum Chodżentu. Postanawiam wrócić do miasta i spróbować odnaleźć to miejsce, a mianowicie hotel Sharq. Co prawda, gdy pytam o drogę, ludzie odradzają mi to miejsce mówiąc, że nie jest za dobre ale mimo wszystko nie zaszkodzi przekonać się na własne oczy. Hotel mieści się rzekomo na pierwszym piętrze, nad bazarem Panchshanbe (z tadżyckiego czwartkowy). Gdy jeszcze raz dopytuję o to miejsce, już na samym targu, starszy pan mówi, że miejsce jest od co najmniej czterech lat zlikwidowane, choć informacja o nim widnieje w ubiegłorocznym wydaniu przewodnika, i postanawia mnie zaprowadzić do innego hotelu – tego, pod którym wysiadłem przyjeżdżając do miasta. Po drodze jednak proponuje nocleg u siebie w domu mówiąc, że ma wolny pokój i nie stanowi to dla niego żadnego problemu.

Image

W domu Misza – bo tak ma na imię częstuje mnie przepysznym, soczystym i słodkim arbuzem oraz melonem. Chwilę później dostaję obiad choć z każdym przełkniętym kęsem czuję jak skręca mnie w brzuchu z bólu. Rodzina postanawia umówić mnie ze znajomym lekarzem na konsultację. W praktyce wygląda to tak, że udajemy się do apteki za rogiem, gdzie aptekarz przez telefon rozmawia z lekarzem w międzyczasie badając mój brzuch. W efekcie dostaję kroplówkę. Na zapleczu kładę się na kozetce, a kroplówka wisi w prowizorycznym stelażu zrobionym z pustej, rozciętej butelki.

Drugiego dnia po śniadaniu, Ilja – syn Miszy zabiera mnie na zwiedzanie miasta. Chodżent, mimo że założony jeszcze przez Aleksandra Wielkiego, nie obfituje w zabytki. Mimo wszystkie kierujemy swe kroki na bazar Panchshanbe. Siła wyższa zmusiła mnie kupić kartę pamięci. Nowy Compact Flash firmy Kingston do aparatu przestał działać po 200 zdjęciach i musiałem kupić parę GB. Nie byłem na szczęście na straconej pozycji bo cały czas mogłem z działającej karty wgrywać zdjęcia do telefonu, co też czyniłem już w Górach Fan. Jednak i w telefonie miejsca zaczęło ubywać także zdecydowałem się dokupić kartę do telefonu i tam robić kopię zapasową. Oczywiście nie zdjęć, te są zbyt cenne by trzymać je na karcie kupionej na tadżyckim bazarze. Po zwolnieniu miejsca w telefonie zdjęcia kopiuję do pamięci telefonu, a resztę danych kopiuję na nową kartę pamięci. Naprzeciwko bazaru wznosi się XIV wieczny kompleks religijny Sheikh Massal ad-Din z XIX wiecznym minaretem. Tuż obok powstaje współczesna konstrukcja.

Image

Image

W drugiej części miasta, za rzeką Syr Daria mieści się pomnik Somoniego, który stanął na miejscu 22 metrowego posągu Lenina, który przeniesiono tu z Moskwy 1974r. Zwiedzamy ponadto jeszcze stadion miejski i sklep z tapetami, w którym pracuje Ilji ciocia. Takich ciekawych miejsc było jeszcze kilka, szczególnie gdy spotykaliśmy jego znajomych, którzy zapraszali nas na przykład do …sklepu AGD/RTV.

Image

Popołudniu pojechaliśmy nad zalew Kairakum choć do końca byłem przekonany, że będziemy oglądać jakieś ruiny. Ilja cały czas wspominał o „murach” (nie było to rosyjskie „mope” – morze) i nie było słowa o jeziorze. Jakież było moje zdziwienie kiedy przyjechaliśmy na plażę, gdzie można się kąpać, pływać, są parasole i cała tego typu infrastruktura. Tym większe było moje zdziwienie, bo dwa dni temu na stacji kolejowej pytałem o ten zalew i dowiedziałem się, że tu nie ma żadnego jeziora i że to tylko rezerwuar i tam nie ma gdzie nocować.

Ochłodziliśmy się w wodzie, posiedzieli niedługo w cieniu i wróciliśmy na obiad do domu.Taszkient

O poranku Misza z Ilją odwożą mnie marszrutką na przystanek na drugi koniec miasta. Tam przesiadam się do kolejnej, odjeżdżającej do Buston. Za ostatnie somoni robię zakupy w przydrożnym sklepiku i biorę kolejny transport, tym razem już do samej granicy.

Opuszczenie Tadżykistanu było bardzo proste i nie sprawiało trudności. Przechodzę na stronę Uzbecką, ustawiam się w kolejce po pieczątkę, a gdy już dostaję takową do paszportu idę dalej i wypełniam dwa egzemplarze urzędowych druków. Poza standardowymi informacjami i danymi osobowymi wpisuję również kwoty pieniężne jakie wwożę do kraju (podaję zarówno dolary jak i złotówki), a także sprzęt elektroniczny czyli aparat, obiektywy i telefon. Następnie przechodzę przez bramkę bezpieczeństwa wraz ze skanowaniem bagażu i trafiam do stanowiska, przy którym należy pokazać zawartość bagażu. Po otwarciu torby strażnik zainteresował się aparatem i prosi o pokazanie zdjęć. Tak się facet wciągnął w oglądanie Pamiru, Duszanbe i Gór Fan, że nie tylko zajęło mu to ładnych parę minut ale i w konsekwencji nie muszę otwierać plecaka tylko mogę sobie już iść.

Przed granicą oczywiście kilka taksówek chętnych zabrać do Taszkientu. Misza mówił, że przejazd powinien kosztować około 20 somoni czyli jakieś 4$. Dziwnie mało jak za 100km. Kierowcy jednak rzucają kwotą 30$ na dzień dobry. Odpowiadam, że to za drogo i przez chwilę negocjujemy po czym inny z kierowców na moją propozycję paru dolarów mówi „to jedźmy!”. Dołącza do nas jeszcze turystka z Niemiec. W drodze nadal negocjujemy cenę. Kierowca mówi, że zapłacimy po 15$ od osoby, na co ja odpowiadam, że nie ma takiej opcji ale i tak jedziemy dalej.

W miejscowości Syrdaria przejeżdżamy rzekę, która tutaj jest już znacznie mniejsza niż jeszcze w Chodżencie. W dodatku część zbiornika, do którego wpływa jest wyschnięta. Tak w praktyce najwyraźniej wygląda zabieranie wody rzekom poprzez odprowadzanie jej poprzez mnóstwo kanałów nawadniających. Do tego dochodzi problem, w obliczu którego Uzbekistan może się niebawem znaleźć, a mianowicie wstrzymanie „dostaw” wody, które większości płyną rzekami z Tadżykistanu. Sprawa wygląda tak, że Tadżykistan, który cierpi na częste braki energii elektrycznej, a zarazem leży w 90% na terenach górzystych nie wykorzystuje w pełni swojego położenia. Tylko 5% energii jest obecnie pozyskiwanej z wody. Jest potencjał ale brak infrastruktury. Od lat ’70 ubiegłego wieku budowana jest zapora w Rogun, której budowa była wielokrotnie przerywana m.in. przez rozpad Związku Radzieckiego czy powódź. Gdyby udało się ją wybudować to nie tylko Tadżykistan miałby dostęp do czystej energii ale starczyłoby jej również dla części Pakistanu i Afganistanu.

Z drugiej strony medalu znajduje się Uzbekistan, który zostałby odcięty od wody, ponieważ według obliczeń samo napełnienie zapory trwałoby 17 lat. Niewątpliwie przyczyniłoby się to do jeszcze większego pustynnienia i wysuszenia kraju, a napięte stosunki między sąsiadami nie ułatwiają sprawy. Jednak gdy parę dni później zapytałem to naszego przyszłego kierowcę to stwierdził, że nie ma się czego obawiać i do żadnego braku wody nie dojdzie.

Dojeżdżamy powoli do Taszkientu – stolicy i największego miasta Uzbekistanu. Niemka wysiada pod hotelem o tej samej nazwie i płaci 15$, choć mówiłem jej ile powinien kosztować kurs. Ja jadę dalej, taksówkarz podwozi mnie pod sam hostel parę kilometrów dalej. Płacę mniej więcej tyle ile powinienem, czyli 5$ i dorzucam jeszcze parę banknotów w somach.

Melduję się w hostelu, zostawiam plecak w klimatyzowanym pokoju i idę na miasto. Pierwsze kroki kieruję na pobliski Chorsu Bazar, gdzie muszę wymienić walutę. Nie chcę tego robić po oficjalnym kursie, który jest znacznie niższy od tego nieoficjalnego. Według tego drugiego za 1$ można dostać nawet 4600UZS. Po oficjalnym kursie tylko 2500UZS.

Chwila kręcenia się po bazarze i przed jednym z wejść zaczepia mnie pewien jegomość z reklamówką w ręce i proponuję wymianę. Negocjujemy kurs i po chwili staję się właścicielem kilkucentymetrowej grubości pliku banknotów o nominałach 1000 som. Taka ilość nie zmieściłaby się nawet do kieszeni. Wrzucam więc gotówkę do torby. Następnym razem będę też mądrzejszy i poproszę o banknoty 5000 som.

Wracając jednak do Chorsu Bazar to jest to bardzo duży targ umieszczony pod wielką, jakby cyrkową kopułą. Wewnątrz znajduje się mnóstwo straganów z produktami przeznaczenia spożywczego począwszy od ziół i przypraw, poprzez owoce, warzywa, a kończąc na mięsie. Na zewnątrz można dodatkowo znaleźć trochę ubrań plus arbuzy i melony sprzedawane prosto z uginających się bagażników samochodów osobowych.

Image

Image

Po małych negocjacjach kupuję trochę nektarynek żeby były na później, gdy będę spacerował po stolicy. Wrzucam je do torby i ruszam w miasto. Zanim to jednak nastąpi to na uliczce prowadzącej do bazaru posilam się lawaszem czyli swoistym odpowiednikiem kebabu lub tortilli. Czyli jest to po prostu mięso i warzywa owinięte cienkim ciastem.

Chociaż po Taszkiencie bardzo wygodnie przemieszczać się metrem to postanawiam przejść miasto w jedną stronę na nogach.

Tuż nieopodal wznosi się Juma – Meczet Piątkowy i medresa Kulkadash. Ta druga jest w remoncie ale udaje mi się zajrzeć do środka choć na chwilę.

Image

Idąc dalej główną ulicą miasta – Navoi mijam m.in. cyrk zbudowany przy majdanie Hadra, na którym w fontannach kąpią się dzieci. Jest naprawdę ciepło więc i ja ulegam pokusie by tuż pod drzwiami niemieckiej ambasady wskoczyć na chwilę do kanału Anhor by się ochłodzić. Nie jestem w tym osamotniony bo dookoła jest trochę ludzi, szczególnie młodzieży, kąpiących się w wodzie.

Image

Jedną z ciekawszych budowli, a zdecydowanie wyróżniającą się wśród nieskomplikowanej, socjalistycznej architektury Taszkientu jest pałac księcia Mikołaja Romanova II. Budynek ten obecnie stanowi siedzibę ministerstwa spraw zagranicznych.

Image

Na każdym kroku i rogu natykam się na policjantów pilnujących porządku. Tyle się naczytałem o tym, szczególnie w kontekście robienia zdjęć w mieście, że początkowo mam obawy w co mogę mierzyć z obiektywu i zanim nacisnę spust migawki afiszuję się z aparatem przy oku czekając aż ktoś zwróci mi uwagę. Gdy to nie następuje to przez nikogo niepokojony spokojnie robię zdjęcia. Tak naprawdę taka ilość służb mundurowych w niczym nie przeszkadza, a dzięki temu można poczuć się bezpiecznie. Uciążliwe może być korzystanie z metra, gdzie każdorazowo należy okazać paszport będąc obcokrajowcem i zawartość plecaka/torby. Odnoszę jednak wrażenie, że bardzo często podyktowane jest to ciekawością i chęcią zamienienia paru słów, zadania kilku pytań pokroju „skąd jesteś?”, „czym się zajmujesz?”, „czy masz żonę, dzieci?” oraz „dlaczego jeszcze nie? Może u nas sobie jakąś wybierzesz?”. Przy okazji wertowania paszportu policjanci zawsze też szukają uzbeckiej wizy więc niemożliwym byłoby jakiekolwiek jej przekroczenie.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Następnego dnia postanawiam odwiedzić pozostałe miejsca, do których nie udało mi się dotrzeć wczoraj. Rozpoczynam od położonego niedaleko hostelu kompleksu religijnego Khast Imam (nazywanego również Khazrati Imom, Khazrati Imam, Khazrat Imam, Hast Imam, Khast Imom, Hast Imom). Po pobliskim trawniku beztrosko, niczym nie spłoszone spacerują sobie bociany w liczbie kilku sztuk. Wyglądają jak nasze, choć ich nogi są mniej czerwone. Pozwalają podejść na odległość metra i spokojnie zrobić parę zdjęć.

Image

Image

Image

Jednym z ciekawszych miejsc jakie odwiedziłem tego dnia było muzeum kolei – raj dla Sheldona (Big Bang Theory). Za cenę 4000 som – bo tyle kosztuje bilet, otrzymuję możliwość spaceru pomiędzy potężnymi, zabytkowymi, stalowymi gigantami. Wszystkie były ładnie odnowione, pomalowane i prezentowały się godnie jak na swój wiek. Do niektórych można było zajrzeć uprzednio wspinając się po drabince.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Taszkient podobnie jak inne byłe stolice byłego Związku Radzieckiego może i nie oszałamia ale również nie odstrasza i nie odrzuca. Wbrew obiegowej opinie państwa policyjnego funkcjonariusze nie nastręczają trudności i nie naprzykrzają się. Najczęściej są po prostu ciekawi nas w takim samym stopniu jak my ich kraju.

ImageSamarkanda

Taszkient postanawiam opuścić rano udając się pociągiem do Samarkandy. Najtańsza i najszybsza opcja. A przynajmniej tak mi się wydawało zanim ją wybrałem. Początkowo miałem obawy jechać metrem z plecakiem, ponieważ jakby policja chciała go przejrzeć w całości to zajęłoby to wieki. Na szczęście pokazuję tylko paszport i już mogę jechać. Co prawda dworzec kolejowy znajduje się dokładnie po drugiej stronie miasta ale metrem docieram tam szybko i sprawnie. Mam jeszcze jakieś 45min do odjazdu pociągu. I tu zaczynają się schody. Wszystko kontrolowane jak na lotnisku. Dokumenty, bramki bezpieczeństwa, kolejki. Bilety kupuje się w innym budynku aniżeli sam dworzec. Gdy docieram do kas, przed moimi oczami kotłuje się gro ludzi tworzących zbitą, jednolitą masę kotłującą się przed okienkiem. Nie ma żadnej kolejki w formie linii, ludzi nie ubywa, a czas upływa. Parę minut później przychodzi dwójka cudzoziemców, których kojarzę z hostelu – Joe i Leo. Podobnie jak ja planują dotrzeć do Samarkandy, a szanse na to z minuty na minutę maleją. W końcu proszę kogoś przede mną czy mogę się wcisnąć bo niebawem odjeżdża nam pociąg. Przy kasie okazuje się, że biletów w klasie ekonomicznej już nie ma i gdy chwilę później, po małej naradzie decydujemy wziąć w pierwszej to również nie możemy ich dostać, ponieważ …pociąg odjeżdża za 20 minut i już nie zdążymy. Niestety jest w tym sporo prawdy, bo jak wspomniałem pomimo tego, że budynek dworca znajduje się zaraz obok to trzeba przejść przez wszystkie kontrole.

Szczęściem w nieszczęściu jest to, że nie zostałem sam z tym problemem i wszyscy razem kombinujemy jak tu dotrzeć do Samarkandy. Bierzemy więc taksówkę na pobliski dworzec, a stamtąd po długich negocjacjach za wcale niemałe 40000 somów znajdujemy samochód gotowy nas zawieźć do Samarkandy.

Po drodze, gdy kierowca wjeżdża na stację benzynową musimy wysiąść i zaczekać przy wyjeździe. Jest to spowodowane jakimiś standardami bezpieczeństwa, choć przyznam, że wygląda dziwnie, gdy małe grupki pasażerów stoją i nudzą się przed stacją.

W Samarkandzie bardzo szybko znajdujemy nocleg ze śniadaniem w dobrej cenie. W Uzbekistanie najwyraźniej wszystkie noclegi zawierają w cenie śniadanie. Na samej górze jest taras, z którego mamy widok na pobliski Registon, a nasz pokój przypomina muzeum – udekorowany obrazami, antykami i jeszcze jakimiś innymi eksponatami. Atmosfera niecodzienna.

Popołudniu robimy obejście po mieście, w którym rzecz jasna największą atrakcję stanowią zabytki. Najważniejsze z nich to zespół architektoniczny Registon, mauzoleum Gur-i Mir, mauzoleum Bibi Chanum wraz z medresą o tej samej nazwie oraz nekropolia Shah-i-Zinda. Zwiedzanie niektórych zostawiamy sobie na rano, ponieważ zależy mi na dobrym oświetleniu.

Image


Image

Po drodze wstępujemy na targ, gdzie zaopatrujemy się w świeże owoce takie jak na przykład figi, brzoskwinie, melon i arbuz. Przyznam, że najbardziej brakowało mi fig, które u nas jako świeże owoce są bardzo rzadko osiągalne, a nawet jeśli to ani ceną, ani smakiem nie dorównują tym z ciepłych krajów.

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (44)

serniczek 17 września 2015 23:03 Odpowiedz
Dziękuje za relacje. W październiku wybieram się do Kazachstanu, więc chętnie poczytam :) Azja Środkowa chyba zawsze pozostanie dla jednym z najciekawszych miejsc na Ziemi. O żadnym innym regionie tyle się nie naczytałem :)
serniczek 17 września 2015 23:03 Odpowiedz
Dziękuje za relacje. W październiku wybieram się do Kazachstanu, więc chętnie poczytam :) Azja Środkowa chyba zawsze pozostanie dla jednym z najciekawszych miejsc na Ziemi. O żadnym innym regionie tyle się nie naczytałem :)
kefirm 18 września 2015 10:31 Odpowiedz
Proszę. :)Co do książek to obecnie czytam i polecam "The Great Game" Petera Hopkirka. O politycznej grze, wojnach i walce o wpływów w Centralne Azjj rozgrywanej między Wielką Brytanią, a Rosją
arekkk 19 września 2015 00:32 Odpowiedz
Fajna relacje. Ci dwaj Czesi przyjechali z Kirgistanu? Jeżeli tak to mijaliśmy się w Kegen. :)Generalnie i w Kazachstanie i Kirgistanie można stopować bezpłatnie. Kwestia domówienia z kierowcami. Kazachowie zatrzymują się o wiele chętniej od Kirgizów. Ogólnie są bardziej przyjaźni.
klapio 19 września 2015 01:21 Odpowiedz
Bardzo ładne zdjęcia, dla mnie ciut za bardzo nasycone ale to kwestia indywidualna :-P W jakim języku głównie się porozumiewaliście, angielski czy jednak rosyjski?
kefirm 19 września 2015 07:24 Odpowiedz
Tylko i wyłącznie po rosyjsku. Po angielsku raz czy dwa w jakimś hostelu ale i to nie jest regułą.Z tym, że nasza znajomość języka jest bardzo podstawowa ale z pomocą polskiego można 90% zrozumieć.
agapor 24 września 2015 16:10 Odpowiedz
Relacja świetna, tak w treści, jak w formie - świetnie się ją czyta ze względów wizualnych (przestrzennie, przejrzyście).
kefirm 24 września 2015 20:04 Odpowiedz
Dzięki :) Miło, że się podoba.
arturro 4 października 2015 14:12 Odpowiedz
Świetnie się czyta, czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam!
arturro 4 października 2015 14:12 Odpowiedz
Świetnie się czyta, czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam!
masaperlowa-pl 4 października 2015 15:12 Odpowiedz
Świetna relacja!
kama87 4 października 2015 15:44 Odpowiedz
Ja z kolegą wspomnianych dwóch Czechów, spotkaliśmy w Czołpon Ata.
kefirm 5 października 2015 13:49 Odpowiedz
kama87Ja z kolegą wspomnianych dwóch Czechów, spotkaliśmy w Czołpon Ata.
Skąd wiesz, że to byli ci sami? Btw, kiedy byliście?
sudoku 5 października 2015 15:57 Odpowiedz
Czytam z zaciekawieniem, bo bilety na przyszły rok już kupione.Quote:Namioty rozkładamy na czymś co nazywa się topchan. Jest to coś jakby podest, platforma na nóżkach wyłożona dywanem, na której najczęściej stoi niski stolik. Dookoła leżą poduszki, na których można usiąść lub się o nie oprzeć. Jest to bardzo, bardzo wygodne i popularne w całej Azji Środkowej miejsce spożywania posiłków lub po prostu towarzyskich spotkań przy herbacie lub jakimś mocniejszym trunku.I teraz wiemy, skąd w naszym jezyku wziął się tapczan.
kama87 5 października 2015 19:26 Odpowiedz
Tych Czechów piwnych spotkaliśmy 10 i 11 lipca nad Issyk-Kul. Jeden miał okulary, drugi chyba nieco dłuższe pióra, z promki Pegasusa lecieli.
adamek 6 października 2015 11:51 Odpowiedz
Karakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
kefirm 6 października 2015 11:52 Odpowiedz
adamekKarakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
Wiem, czytałem Twoje relacje ;)
kefirm 6 października 2015 11:52 Odpowiedz
adamekKarakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
Wiem, czytałem Twoje relacje ;)
don-bartoss 6 października 2015 12:11 Odpowiedz
Ciekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
kefirm 6 października 2015 12:16 Odpowiedz
don-bartossCiekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
Chyba nie. My ich spotkaliśmy bodajże 7 lipca i prosto z Saty wyjeżdzali w stronę Kirgistanu. Swoją drogą to Czechów było sporo, szczególnie w Karakolu.
kefirm 6 października 2015 12:16 Odpowiedz
don-bartossCiekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
Chyba nie. My ich spotkaliśmy bodajże 7 lipca i prosto z Saty wyjeżdzali w stronę Kirgistanu. Swoją drogą to Czechów było sporo, szczególnie w Karakolu.
olajaw 21 października 2015 20:16 Odpowiedz
Prze-przepiękne zdjęcia! Nie mogę się napatrzeć :)
kefirm 21 października 2015 20:22 Odpowiedz
Dziękuję. Zatem patrz do woli. :)
kefirm 30 października 2015 10:31 Odpowiedz
Dzień 7: IszkaszimPo śniadaniu, jakim jest jajecznica w lokalnej stołówce, idziemy skorzystać z uroków jakie oferują ciepłe źródła. Moczymy nasze nagie zwłoki w otoczeniu paru innych towarzyszy kąpieli i relaksujemy się paręnaście minut po czym wypełzamy z tej przyjemnie gorącej wody i pakujemy się do auta by ruszyć w dalszą drogę.Od początku chcieliśmy dotrzeć na słynny niedzielny targ w Iszkaszim, którego ciekawą cechą jest to, że ma on miejsce w strefie bezcłowej pomiędzy Tadżykistanem, a Afganistanem. Wchodząc na targ zostawia się paszporty tadżyckim celnikom i udaje na zakupy. Niestety my nie mamy możliwości doświadczyć uroków tej lokalnej atrakcji ponieważ już w poprzednią niedzielę targ się nie odbył i nie wiadomo kiedy zostanie wznowiony. Powody tego są różne. Jedni tłumaczą to wizytą prezydenta w okolicy, inni niebezpiecznymi ruchami po stronie afgańskiej. Nie wiadomo w co wierzyć, a w co nie ale nie wydaje mi się aby w Wachanie było niebezpiecznie. Nawet po stronie afgańskiej. Jest to tak odizolowane od świata (i reszty kraju) miejsce, że samo dotarcie nastręcza niemałych trudności.Droga wiedzie brzegiem rzeki i wystarczy chwila nieuwagi by się znaleźć w jej toni. To, że przy brzegu wydaje się płytka i o słabym nurcie może być złudne, o czym zapewne przekonali się pasażerowie auta, które leży w rzece od wczorajszego wypadku. Auto jest, ciał ów pasażerów jak dotąd nie odnaleziono.Na nocleg zatrzymujemy się przy kolejnych ciepłych źródłach, w czymś co wygląda jak ośrodek, w którym obecnie zatrzymały się dzieciaki z kolonii. My standardowo rozkładamy namioty na trawniku restauracji, a Irlandczycy wynajmują pokój. Wieczór spędzamy na rozmowach siedząc na topchanie.
arekkk 27 lutego 2016 01:08 Odpowiedz
Bomba!!! Jaka podróż, taka relacja! :)
kefirm 27 lutego 2016 01:14 Odpowiedz
Dziękuję! Jak wrócę to wrzucę resztę bo już mam napisane. :)
arekkk 12 marca 2016 13:32 Odpowiedz
Świetne relacje! Bardzo mi pomogłeś przy wypadzie w te rejony świata.
kefirm 12 marca 2016 15:54 Odpowiedz
Super! Polecam się na przyszłość:)
mareck1 15 marca 2016 22:03 Odpowiedz
Super relacja! Korzystając z okazji - czy ktoś ma może jakiekolwiek namiary na kogoś, kto może wypożyczać Łady NIVY tudzież motocykle (mogą być Mińsk) gdziekolwiek w Kirgistanie? Google po angielsku podają tylko kilka wypożyczalni z dość zaporowymi jak na mój budżet cenami a mój rosyjski dogadywalny ale niepisywalny ;)
grzes830324 16 marca 2016 12:29 Odpowiedz
Super relacja. No a co z bagażem? Złapałeś go potem w Mińsku czy przechwyciłeś na lotnisku?
kefirm 16 marca 2016 12:31 Odpowiedz
Dzięki. Około południa poszedłem po nowe bilety i załatwili mi to przez telefon, że bagaż został 'ręcznie' przeniesiony do samolotu do Warszawy bo do Mińska mi nie pozwolono lecieć.
ayyakw 11 kwietnia 2016 17:20 Odpowiedz
Super historia z tą deportacją, ale nie wierzę, że to tak bezproblemowe pozostanie przy ewentualnej kolejnej wizycie w Rosji.Ale mam takie pytanie: czy podróżowanie po krajach typu Kirgistan czy Kazachstan bez znajomości rosyjskiego da się w ogóle przeżyć? Marzę szczególnie o Kirgistanie, ale obawa przed komunikacją na miejscu skutecznie mnie odstrasza przed tym kierunkiem:/
kefirm 11 kwietnia 2016 17:35 Odpowiedz
Myślę, że będzie bezproblemowo ale to się okaże, gdy się tam wybiorę. Przy przesiadce w Moskwie 3 miesiące później nie miałem problemów.Wydaje mi się, że tak. Nie mogę powiedzieć abym znał rosyjski ale jakiś kurs sobie przesłuchałem przed wyjazdem by załapać parę słówek + znajomość polskiego i było ok. Przecież tak naprawdę liczebniki znasz bo są podobne, do tego ileś podobnych słów i dogadasz się. Po Uzbekistanie podróżowałem ze znajomymi z Europy Zachodniej i oni dopiero mieli problem bez znajomości jakiegokolwiek słowa.Także bez obaw i powodzenia!
klapio 11 kwietnia 2016 19:00 Odpowiedz
Bardzo inspirująca relacja, właśnie skończyłem czytać:-) Jedyne czego mi brakuje to podsumowania kosztów i mapki z miejsc które odwiedziłeś. Z ciekawości ugrałeś coś jeszcze z Aeroflotem po tej deportacji mając na uwadze fakt że nie poinformowali Cie o fakcie że potrzebujesz wizy?
kefirm 11 kwietnia 2016 19:04 Odpowiedz
Dzięki :-)Podsumowanie kosztów mam dokładne w excelu. Jeśli chcesz mogę podrzucić Ci na priv. A mapkę mam na blogu. Pewnie da się osadzić kod więc może przy okazji wrzucę też. Dobrze, że mówisz. :)
sudoku 11 kwietnia 2016 21:53 Odpowiedz
Latem wybieram się do Kazachstanu i Kirgistanu, więc również będę wdzięczny za podsumowanie kosztów - na pewno przyda mi się w planowaniu wyjazdu.
kefirm 12 kwietnia 2016 08:09 Odpowiedz
Podesłałem Ci na priv.
vetka87 7 lipca 2016 14:24 Odpowiedz
W maju byliśmy z lubym 2,5 tygodnia w Kazachstanie. Nie wiedzieliśmy jak to dokładnie jest z tym meldunkiem, wyczytaliśmy i dopytaliśmy Pani w ambasadzie, że przy kontroli paszportowej kazachski strażnik graniczny powinien nam na karteczce meldunkowej wbić 2 pieczątki i to załatwia sprawę meldunku na cały wyjazd. Będąc przy okienku przy wertowaniu paszportu luby poprosił strażnika o owe pieczątki. Strażnik z ponurą miną stwierdził, że skoro nam są takie potrzebne to on nam je oczywiście wbije, ale...za 200$/osobę. Miny nam zrzedły, na nic nasze prośby i błagania, że my tyle nie mamy, chłopak zaczął się uginać, więc strażnik ucieszony stwierdził, że właściwie to może być i 100$ za dwie. Ja oddalona na początku niewiele słyszałam z tej rozmowy (pojedynczo przy okienku), ale gdy do mnie dotarło co się dzieje, powiedziałam, że albo nas puszcza, albo niech spier.... i już miałam iść do innego okienka. Strażnik przestraszył się trochę tego, a trochę naszego tekstu, że w ambasadzie powiedzieli, że dostaniemy je za darmo. Okrutnie wściekły jeszcze ważyła ręką te pieczątki przed podbiciem, ale ostatecznie obdarzył nas tą łaską. Poznaliśmy w górach pracownika Ministerstwa Turystyki i opowiedzieliśmy mu tą "anegdotkę". Zszkokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą. To tak ku przestrodze, żeby nie tracić zimnej krwi i nie dać się okraść, bo niestety nie wszyscy są przyjaźni. Poza tym Kazachstan bardzo przyjemny, aczkolwiek dość głodno i biednie.
como 29 sierpnia 2016 22:33 Odpowiedz
vetka87 napisał:Zszokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą.vetka87, a na jakim przejściu to było? czy zapisałaś sobie gdzieś ten numer? (strona kts.gov.kz nie działa, jakoś nie mogę znaleźć kontaktu)
vetka87 15 września 2016 12:04 Odpowiedz
como napisał:vetka87 napisał:Zszokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą.vetka87, a na jakim przejściu to było? czy zapisałaś sobie gdzieś ten numer? (strona kts.gov.kz nie działa, jakoś nie mogę znaleźć kontaktu)Na międzynarodowym lotnisku Ałmaty. Niestety telefonu nie otrzymaliśmy od Pana. Jest działająca strona: http://www.kazembassy.pl/pl
hdi 15 września 2016 22:44 Odpowiedz
200$ to się nieźle cenią. Nam się zdarzyła podobna sytuacja. Dopiero awantura na całe przejście graniczne załatwiła sprawę, ale najważniejsze żeby nie uginać się i trzymać swego.
yogibabu 19 września 2016 15:44 Odpowiedz
Witajcie, wybieram się do Kazachstanu pod koniec października. Czy w Sati znajdę jakąś kwaterę tak aby zobaczyć wszystkie jeziora bo nie wiem czy na namiot nie będzie już trochę za zimno...Z góry dziękuje za pomoc.
kadet 19 września 2016 16:08 Odpowiedz
Nie wiem czy ktoś w Sati oferuje kwatery, ale nawet jeżeli nie to i tak nocleg znajdziesz. Wystarczy zapytać ludzi a chętny na zarobek (albo i za darmo) się znajdzie :) My nocowaliśmy w Parku Narodowym w schronisku przy pierwszym jeziorze Kolsai. Nie pamiętam dokładnie kosztu, ale za nocleg w 4os. pokoju płaciliśmy po ok. 50zł.
como 5 października 2016 19:36 Odpowiedz
yogibabu napisał:Witajcie, wybieram się do Kazachstanu pod koniec października. Czy w Sati znajdę jakąś kwaterę tak aby zobaczyć wszystkie jeziora bo nie wiem czy na namiot nie będzie już trochę za zimno...Z góry dziękuje za pomoc.W Saty idziesz główną ulica i miejscowi sami Cię zaczepiają. Sprawdź warunki, bo są przeróżne. 5000 tenge za dwie osoby z pełnym wyżywieniem to max.