+6
kefirm 17 września 2015 09:44
Image

ImageDzień 2: Murghab

O poranku pogoda nadal bez zmian, czyli pochmurno, pylasto i do tego kropi. Robimy krótki spacer po wiosce, w której centralnym miejscu, obok placu zabaw jak z filmów grozy stoi pompa. Korzystają z niej mieszkańcy, korzystamy i my do przygotowania posiłku i umycia naczyń.

Image

Image

Image

Po południu udajemy się w dalszą drogę w stronę Murghabu. Pokonujemy najwyższą przełęcz podczas naszej podróży – 4655m. Czuć jak od tej wysokości wszystko pod czaszką pulsuje.

Image

Image

Image

Krajobraz dookoła iście księżycowy. Raz na kilkadziesiąt kilometrów mijamy pojedyncze zabudowania stojące przy drodze. Na pierwszy rzut oka zwykle wyglądają na opuszczone ale po bliższym przyjrzeniu się można dostrzec dookoła nich jakieś życie. Zastanawiające jest to, w jakich warunkach żyją ci ludzie. W miarę wjeżdżania do Pamiru nie tyle nie będę w stanie tego pojąć ale będę coraz bardziej temu nie dowierzał.

Image


Popołudniu docieramy w końcu do Murghabu – celu naszego dzisiejszego dnia. Z jednej strony fajnie zobaczyć w końcu jakąś ostoję cywilizacji, a z drugiej Murghab to nie żadna cywilizacja. Nawet prądu z sieci tutaj nie ma. Był parę lat temu ale linia została przerwana i dziś ludzie korzystają z generatorów i paneli słonecznych. Słyszeliśmy pogłoski, że w planach jest budowa elektrowni ale tak naprawdę ciężko w to uwierzyć.

Image

Image

W banku wymieniamy dolary na somoni (1$ = 6,45s) po czym wstępujemy do jakiejś knajpki na herbatę, zupę i ziemniaki z kapustą (18s). W sklepach pomimo tego, co czytaliśmy i czego spodziewaliśmy się wcześniej jest wszystko. Może ceny są nieznacznie wyższe ale tego można było oczekiwać. W jednym ze sklepów kupuję kartę SIM (5s), doładowuję ją za kolejne 30 (+3s prowizji) i aktywuję pakiet internetowy. Zasięg jest ale Internet działa bardzo słabo. Zwykłego maila trzeba wysyłać po parę razy zanim przejdzie.

Namioty rozbijamy na kawałku pola za rzeką, niedaleko miejsca, gdzie miejscowi wycinają z ziemi kostki i używają ich jako cegieł. Muszą sobie jakoś radzić pomimo ubogich warunków naturalnych w jakich przyszło im żyć. Murghab położony jest na wysokości 3600m, brak jakichkolwiek drzew czy krzewów. Jedynie skąpe kępki trawy. W dodatku zima trwa tu z osiem miesięcy w roku.

Image

Image

Nawet teraz, w połowie lipca nie jest za ciepło. Wieczór ubieramy kurtki bo gdy tylko zajdzie słońce, którego i tak nie widać z powodu zachmurzenia i zapylenia, to momentalnie robi się zimno.

W nocy zaczyna męczyć mnie gorączka. Podejrzenie pada albo na jedzenie z lokalnego baru albo na warzywa ze spaghetti.Dzień 3: Nocleg w dolinie

Rano nadal czuję się niewyraźnie i zostaję przy namiotach, podczas gdy reszta idzie do „miasta” rozeznać się w transporcie na dalszą drogę. Z początku plan zakładał dostanie się w jedną z pobliskich dolin i przejście pieszo przez przełęcz do drugiej, w której znajdują się gorące źródła. Ania, Marysia i Wojtek wracają jednak z inną propozycją. Mianowicie razem z Carlem i Laurą wypożyczamy auto z kierowcą na sześć dni (80$/os) i jedziemy do Khorogu zwiedzając po drodze. Chcemy przejechać przez korytarz Wachański, a teraz i tak nie mamy wyboru innej drogi, ponieważ na główną szosę pamirską zeszła lawina błotna niszcząc jedną z wiosek i tworząc dwukilometrowe jezioro. Wszystko to stało się zaledwie 15km przed Khorogiem. W związku z tą sytuacją ruch na drodze zmniejsza się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Przestają jeździć chińskie ciężarówki i jakiekolwiek chęci złapania stopa maleją prawie do zera. Nie dlatego, że miejscowi nie chcą podwozić turystów ale dlatego, że praktycznie każde auto jedzie już zapakowane po dach.

Tak też robimy i my. Wrzucamy plecaki na dach, pakujemy się do środka i z naszym nowym kierowcą – Kadirem udajemy się w dalszą drogę. Tuż za Murghabem czeka nas punkt kontrolny i sprawdzenie paszportów. Mój niestety został w plecaku na górze, a że nie chce mi się go ściągać z dachu to po prostu nie wychodzę z samochodu. Zakładam, że ktokolwiek w tym budynku na punkcie kontrolnym siedzi to nie liczy ilu pasażerów jest w danym pojeździe.

Image

Image

Carl wymyślił, aby pierwszego dnia pojechać w jedną z dolin, odbijając z głównej drogi w kierunku południowo-wschodnim. Kadir nie za bardzo zna drogę – jeszcze nigdy tak nie jechał i prowadzimy go niejako na ślepo, ponieważ nasze mapy, zarówno te w GPS’ie jak i papierowe nie są aż tak dokładne. Początkowo dolina jest bardzo szeroka. Widać nawet coś co można nazwać drogą. Rzekomo kiedyś Sowieci kręcili tutaj film „Ziemia Apaczów”. W momentach gdy droga, a przynajmniej jej ślady na ziemi, się rozwidla mamy niemałe dylematy, w którą stronę dalej jechać. Napotykamy na na szczęście małe rzeczki, do których boso wchodzi Wojtek by sprawdzić poziom wody. Jest niski, możemy bezpiecznie przejeżdżać. Pod tym względem nasz kierowca jest bardzo ostrożny. Podobno kiedyś utknął w podobnej na dwa dni.

Image

Image

Po jakichś 50km, gdy zaczynamy już tracić nadzieję na cokolwiek w tej dolinie, naszym oczom ukazuje się małe jeziorko, a tuż zaraz, nieopodal – jedna jurta i dom z zagrodą dla jaków.

Image

Irlandczycy nocują w budynku, a my na skrawku niezanieczyszczonej odchodami trawy rozkładamy namioty. Jest bardzo zimno. Aura sprawia wrażenie jakby lada moment miało śniegiem sypnąć ale właściciel nas pociesza, że w lipcu nie powinna temperatura spaść poniżej zera. Ładna mi pociecha. Kilka dni wcześniej w Biszkeku były 42C. Gorączka nadal mnie męczy, przez co jest mi jeszcze zimniej. Nie mniej jednak znajduję w sobie dość sił by około godziny 23 wyjrzeć z namiotu gdy jaki powracają z pastwiska do zagrody.Dzień 4: Bulunkul

Rano pogoda niewiele lepsza. Rezygnujemy z pierwotnego planu udania się na przełęcz, z której rzekomo widać Afganistan i jezioro Zorkul. Nie mamy zresztą pewności czy to w ogóle odpowiednia dolina, a okoliczne szczyty wyglądają na nie do wejścia bez chociażby raków. Tak w ogóle, to znajdujemy się na ponad 4400m n.p.m. Zatem rano idziemy tylko na spacer dalej w górę doliny, gdzie po 3km napotykamy na jeszcze jeden dom i pasterza wypasającego swe owce. Oczywiście jak wszyscy tutaj zaprasza nas do siebie na czaj. Ja dziękuję i idę dalej ale niektórzy korzystają z zaproszenia i dowiadują się m.in. że ów pasterz nie tylko nie myśli o wyprowadzce ale sprowadził się tutaj dopiero rok wcześniej. Ponadto prowadzi z sąsiadem (tym od jaków) wymianę zwierząt w stosunku pięć owiec za jednego jaka. W pewnym momencie dolina się rozdziela na dwie. Dziewczyny, Wojtek i Irlandczycy idą prosto, a ja sam skręcam w prawo. Pomimo, że idę bardzo szybko odległość zdaje się ubywać powoli choć jest tylko lekko pod górę. Po drodze mijam resztki kości i czaszek owiec Marco Polo, które żyją tutaj w okolicy. Tak jak i świstaki, które licznie biegają dookoła i kryją się, gdy zbliżymy się na odległość kilkunastu metrów.

Image

Z topografii terenu wynika, że góra/wzniesienie, które zaczyna się przy naszych namiotach i wzdłuż której szliśmy dalej doliną jest do obejścia i właśnie to robię. Zaczynam wspinać się po kamieniach wyżej i wyżej aby nabrać wysokości i przejść na drugą stronę ale im wyżej wychodzę tym widoki na przejście na drugą stronę stosunkowo szybko maleją. Nie mam zbyt dokładnej mapy, mimo że korzystam ze starych sowieckich map topograficznych wgranych do nawigacji ale odnoszę wrażenie, że musiałbym jeszcze sporo przejść aby dostać się na drugą stronę, a i tak nie miałem pewności czy będę mógł tędy dojść do namiotów. Decyduję wrócić bo czas mnie goni i nie chcę się spóźnić.

Image

Nawiasem mówiąc, po drugiej stronie doliny dostrzegam jedną przełęcz, zdecydowanie sporo powyżej 5000m, na którą dałoby się wejść przechodząc zaledwie po kilku płatach śniegu. Ale czy stamtąd roztacza się jakiś widok na Afganistan i jezioro Zorkul? Ciężko powiedzieć.

Tutaj znajduje się zapis śladu trasy z GPS.

Popołudniu żegnamy się z właścicielami i wracamy do głównej drogi. Pomimo lekkiej mżawki rzeki trochę zwiększyły ilości niesionej wody ale nie na tyle by utrudnić nam przejazdu.

Z krótkim postojem w przydrożnej stołówce docieramy do Bolonkul – najzimniejszej miejscowości w całym Tadżykistanie. Obawiamy się trochę tej nocy bo naprawdę nie jest zbyt ciepło, a znajdujemy się ponad kilometr niżej niż poprzedniej nocy. Tym razem Wojtek dołącza do Irlandczyków na nocleg w domu, a my z dziewczynami rozbijamy jeden namiot.

Wioska nie dysponuje nawet pompą i o wodę musimy prosić miejscowych, którzy nabierają nam jej do wiadra ze studni. Na kolację kolejne spaghetti z warzywami. Ileż można ale jakie mamy wyjście. Przezornie ubieramy się ciepło, pożyczamy koce z domu, a tu noc nas zaskakuje – nie jest tak zimno jak się spodziewaliśmy.Dzień 5: Korytarz Wachański

Rankiem wita nas znacznie lepsza pogoda. Niebo nie jest już tak zasnute chmurami i chwilowo nawet słońce zza nich się wychyla. Piękne oświetlenie do zdjęć. Szczególnie, że wioska jest pięknie położona u podnóża brązowych wzgórz z którymi ciekawie kontrastują białe domy i …wraki porzuconych samochodów. Leżą one sobie swobodnie i pięknie komponują się z otoczeniem.

Image

Image

Zanim na śniadanie zostaliśmy zaproszeni przez gospodarzy do domu, przygotowałem sobie danie liofilizowane. Jedno opakowanie jest tak sycące, że jeszcze sporą ilość oddaję Wojtkowi.

Po śniadaniu jedziemy nad jezioro Yashhilkul, które znajduje się ledwie parę kilometrów dalej. Widok jest przepiękny i od razu żałujemy, że nie przyjechaliśmy tutaj wieczór. I to wcale nie ze względu na widoki ale zaraz przy drodze znajduje się budynek, z niepełnymi ścianami i bez dachu, ale jednak budynek, w którym stoi wanna. Do tejże wanny wpływa sobie ciepła, górska woda.

Image

Robimy zdjęcia, delektujemy się tym pięknym miejscem i odrobiną słońca i spacerujemy po wzgórzu. Niedługo potem wracamy i ku naszemu niemiłego zaskoczeniu zostajemy zatrzymani przez kogoś, kto podaje się za straż parku i domaga się naszych paszportów. Zaraz za wioską zaczyna się granica parku narodowego Badakhshanu, którą przekroczyliśmy nie mając doń biletów. Nie zgadzamy się jednak na oddanie paszportów jakiemuś człowiekowi przy drodze w zdezelowanym busie i mówimy, że co najwyżej możemy pojechać z nim do biura. Po chwili pokrzykiwania odpuszcza i ruszamy w dalszą drogę. Z Bulunkul najpierw wracamy parę kilometrów do głównej drogi M1, a następnie jeszcze kawałek do rozwidlenia w kierunku Wachanu. Jak już wspomniałem wcześniej, z powodu lawiny standardowa droga jest zablokowana.

Jadąc dalej pokonujemy kolejną przełęcz –Khargush (4344m n.p.m.), którą przejeżdżamy praktycznie niezauważalnie, ponieważ droga ani nie wznosi się stromo w górę, ani następnie nie opada gwałtownie. Ot, można powiedzieć takie lekkie przewyższenie.

Tuż za przełęczą zatrzymujemy się i idąc za radą przewodnika wspinamy się na pobliskie wzgórze, z którego rzekomo roztacza się widok na korytarz wachański i pokryte śniegiem wierzchołki Hindukuszu, skrytego tuż za paroma kilometrami ziemi afgańskiej. Ze względu na słabą widoczność nie wróżę sukcesów w podziwianiu widoków i wracam na dół. Przechodzę na drugą stronę doliny, po kamieniach przeskakuję rzekę i już jestem przy chatce pasterzy, do której wcześniej udała się Ania, a i chwilę po mnie przychodzi Laura.

Gospodarze częstują nas herbatą i serem po czym wracają spokojnie do rozmowy z naszym kierowcą.

Chatka jest naprawdę prymitywna. Zbudowana z kamieni i gliny, a za podłogę służy klepisko. W środku stoi metalowy piecyk służący zarówno do ogrzewania jak i gotowania. Dziwne to ale na tak zwanym parapecie leżał laptop. Zasilają go chyba z małego panelu słonecznego bo o żadnych innych źródłach elektryczności nie może być mowy. I tak oto w tej małej, jednoizbowej chatce mieszka czteroosobowa rodzina posiadającą stado kóz i owiec.

Półtorej godziny później Marysia, Carl i Wojtek schodzą z góry i potwierdzają brak widoków. Przez cały ten czas, jaki spędziliśmy w tym miejscu, minęły nas zaledwie dwa samochody. Taki tutaj ruch.

Image

W Khargush dojeżdżamy do korytarza wachańskiego i zatrzymujemy się na kolejnym punkcie kontrolnym aby umożliwić wojsku sprawdzenie naszych paszportów.

W samochodzie za nami, także wypakowanym po dach i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ do dachu właśnie przywiązane są dwie kozy. Nie wątpię, że chyba jest im niewygodnie w takiej pozycji.

O ile wcześniej droga prowadziła raczej szerokimi dolinami, o tyle w Wachanie zaczyna robić się wąsko, stromo i niebezpiecznie. W dole płynie rzeka Pandż rozpoczynająca swój bieg na pograniczu Hindukuszu i Pamiru i stanowiąca granicę pomiędzy Afganistanem i Tadżykistanem na całej swej długości. Na dalszym odcinku i po połączeniu się z innymi rzekami tworzy Amur-darię.

Koryto zależy od miejsca, w którym akurat się znajdujemy, ponieważ raz rzeka płynie leniwie i szeroko rozlewając się prawie na całą szerokość doliny, by później wciskać się w wąwozy i kaniony, gdzie płynie wartko i rwiście. Od tego między innymi zależy czy też i nasza droga prowadzi bardziej w dole czy też wspina się wyżej i staje się kręta, wąska i niebezpieczna. Nie muszę dodawać, że jakichkolwiek barierek zabezpieczających tu brak, a kierowca czerpie wielką radość z tego, że pokazuje nam w dole wraki rozbitych samochodów. Robiąc to odwraca głowę do nas i nieświadomie zaczyna zbliżać się kołami w stronę przepaści.

Image

Wachan jest zdecydowanie inny niż Pamir, który widzieliśmy dotychczas. Przede wszystkim z nieukrywaną radością witamy pojawienie się pierwszych drzew, pól z rosnącymi na nich ziemniakami i zbożami czyli ogólnie pojętej zieleni. Prawie jak nasze polskie Podlasie tylko w wąskiej dolinie otoczonej ośnieżonymi wierzchołkami kilkutysięcznych szczytów na pograniczy tadżycko-afgańskim z kryjącym się parę kilometrów dalej pakistańskim Hindukuszem. Ten ostatni można momentami dojrzeć w oddali gdy niektóre doliny otwierają się wystarczająco szeroko.

Image

Wieczór docieramy do Langaru, gdzie nasz kierowca ma swoją rodzinę, więc zostajemy wkręceni/zaproszeni najpierw na kolację (herbata, dwa talerze soczewicy z rzodkiewką, chleb, ciastka, cukierki), a później na nocleg. Dostajemy do dyspozycji tradycyjny tadżycki pokój z pięcioma filarami – symbolami Islamu i oknem dachowym obudowanym czterema kwadratami, każdy obrócony o 45 stopni względem poprzedniego.

W międzyczasie jedziemy jeszcze się umyć do publicznej bani położonej na wzgórzu. W tym i wszystkich innych przypadkach, bania w Tadżykistanie to po prostu ciepłe źródła znajdujące się najczęściej w jakimś małym budynku i służące za łaźnię dla całej wioski.

Do takiego przybytku wchodzi się nago (z podziałem na płcie) i zażywa kąpieli. Wspaniałe uczucie móc skorzystać z ciepłej wody po tylu dniach przebywania w górach. I to jeszcze w jakim miejscu! W bani umieszczonej na wzgórzu Korytarza Wachańskiego z widokiem na rzekę Pandż i znajdujący się za jej drugim brzegiem Afganistan.Dzień 6: Fort Yamchun

Po równie pysznym jak kolacja śniadaniu jedziemy dalej. Wachan obfituje w stare forty, które czasem dość ciężko odnaleźć. Zwykle są to tylko ruiny, nagie ściany, które komponują się ze skałami sprawiając, że są trudne do odnalezienia i niewidoczne z daleka. Jedną z ciekawszych budowli tego typu jest fort Yamchun górujący nad doliną z powiewającą wewnątrz flagą. Kilometr dalej mieszczą się ciepłe źródła wraz z jakimś podrzędnym hotelem i stołówką. Za dwa dni ma się tu zjawić prezydent kraju więc przygotowania idą pełną parą. Sprzątają, zamiatają, wysypują ziemię, układają kamyczki i wykonują inne, różnie absurdalne prace. O wychodku jednak najwyraźniej zapomnieli bo nie da się bezpiecznie zbliżyć do niego na odległość mniejszą niż 20 metrów.

Image

Prezydent jest w tym kraju czczony na równi z bóstwem, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie patrząc na stojące wszędzie bilbordy i plakaty z jego podobizną. Dzięki rodzimym mistrzom Photoshopa zawsze otaczają go góry, jeziora i łany zboża.

Na jego przyjazd gotowi są również faceci z miejscowych służb specjalnych i policji, którzy już dotarli do tego pomniejszego kurortu i odpoczywają w dresach czekając na swojego pracodawcę. Z twarzy rzeczywiście wyglądają jak ze służb specjalnych. Wojtek patrząc na nich skwitował, że ich wygląd sugeruje jakoby ich ulubionym zajęciem było kopanie ludzi po żebrach. Na szczęście obyło się bez tego, a byli oni całkiem przyjaźni i ciekawi nas. Naczelnicy policji z Duszanbe i Iszkaszimu poczęstowali nas nawet lokalną ziołową herbatą. Całkiem pyszna. Podobna do tej z czubrycy, którą piłem w Kazachstanie.

Namioty mieliśmy pierwotnie rozbić wewnątrz fortu, na kamieniach ale ostatecznie wybieramy kawałek trawy na końcu wzgórza kończącego się urwiskiem. Lepiej nie chodzić zbyt daleko do toalety w nocy.

ImageDzień 8: Khorog

Pomimo, że nadszedł nasz ostatni dzień wspólnej jazdy przez Pamir to dzięki pogodzie, która wynagradza nam swe niedociągnięcia za poprzednie dni jesteśmy ukontentowani widokami. Jest bajkowo. Jedziemy wijącą się drogą brzegiem Pandżu, zamkniętego z obu stron wysokimi górami, w które od czasu do czasu wcinają się wąskie dolinki. Raz z jednej, raz z drugiej strony raz na jakiś czas pojawiają się małe osady, oazy wręcz, z kilkoma domkami. Przede wszystkim znów jest zielono, są drzewa i trawa. Ciekawe jak piękny byłby Pamir, gdyby słońce nie chowało się za chmurami, a przejrzystość powietrza nie przypominałaby tej z przed pustynnej burzy.

Image

Image

Khorog leżący tylko na 2100m n.p.m. wita nas na powrót wysoką temperaturą. W poszukiwaniu noclegu lub miejsca na nocleg rozdzielamy się i gubimy, by ostatecznie odnaleźć się ponownie w chyba jedynym hostelu w tym mieście. Plusem jest to, że możemy sobie rozbić namiot zamiast brać pokój, a suma summarum decydujemy się rozłożyć bezpośrednio na dywanie w korytarzu, który również służy na miejsce noclegowe.

Image

W Khorogu, który jest stolicą Pamiru, regenerujemy siły spacerując po mieście, zajadając się lodami, hot-dogami i shakarobem (spotkaliśmy się również z nazwą kurtob lub kurtab). To ostatnie to rodzaj dania-sałatki na bazie chleba lub jakiegoś ciasta, sera, pomidorów, cebuli, papryki, ogródka. Za ser często służy kurt tworząc tym samym potrawę bardziej nietypową, ponieważ kurt jest częściej spotykany w górach Tien Shanu.

ImageDzień 9: Droga do Duszanbe

Nie byliśmy pewni jak będzie wyglądał dojazd do Duszanbe, ponieważ chodziły głosy, że i ta droga jest na pewnym odcinku zablokowana przez lawinę. Plus w tym wszystkim był taki, że zablokowana była tylko droga południowa – bardziej uczęszczana choć dłuższa, natomiast dało się przejechać górami drogą północną.

Po śniadaniu w hostelu udaliśmy się do centrum, skąd odjeżdżają auta do stolicy. Długo nie musieliśmy szukać, choć bardziej pasuje powiedzieć, że nie musieliśmy szukać w ogóle, bo wysiadając z miejskiej marszrutki zostaliśmy otoczeni przez tłum kierowców. Ceny zaczynały się od 300 somoni ale po niedługich negocjacjach stanęło na 250. Zapakowaliśmy plecaki na dach jeepa, pospiesznie zrobili zakupy na drogę i mogliśmy ruszać.

Jeep był 7-osobowy, a nam dostały się dwa miejsca z samego tyłu. Z początku wydawało się, że będzie nam tu wygodnie bo miejsca było dużo ale już po chwili, gdy okazało się, że z rozprostowania nóg nici, zrozumieliśmy że tak lekko nie będzie.

Pierwsze 80 kilometrów pokonaliśmy w niewiele ponad godzinę i doszliśmy do wniosku, że całą trasę, tj. ok 600km powinniśmy pokonać względnie szybko. Oj w jak wielkim błędzie byliśmy.

Kierowca jechał bardzo chaotycznie raz pędząc krawędzią drogi tuż nad rzeką i wyprzedzając inne pojazdy by następnie na względnie spokojnym odcinku drogi jechać całkiem normalnie.

Stwierdziliśmy zgodnie, że w przypadku wodowania nie mamy szans wydostać się z tego tyłu. Opracowaliśmy plan, że w razie czego wybijemy aparatem małe tylne okna i tamtędy ujdziemy z życiem.

Warto wspomnieć także o nieustannie lecących z głośników tadżyckich przebojach, które próbowaliśmy (mało skutecznie) wygłuszyć poduszką.

Jak na złość, tuż przed rozwidleniem dróg północnej i południowej, czekał nas przymusowy dwugodzinny postój, ponieważ prezydent wizytował okoliczną wioskę i cały ruch został wstrzymany.

Z jednej strony cała ta trasa była fascynująca bo tak naprawdę jechaliśmy przez góry, dolinami które ciągnęły się setki kilometrów. Mieliśmy możliwość obserwować skutki zejścia lawin na wioski i resztki luźno leżących kamieni na drodze, które ją wcześniej blokowały. Doświadczyliśmy wyprzedzania w najdziwniejszych miejscach i stylu jazdy, który polegał na najeżdżaniu na skraj drogi (ten od strony rzeki) pod dużym kątem i odbijaniu kierownicą w ostatnim momencie.

Image

Do Duszanbe dotarliśmy o 2:30 w nocy dnia następnego po ..18h jazdy. Zmęczeni ale szczęśliwi, że możemy wreszcie wyprostować nogi. Od razu też udaliśmy się do Martina z couchsurfingu, który zgodził się nas przenocować i przyjąć o tak dziwnej porze. Zasypiając wciąż słyszeliśmy w głowie tadżyckie przeboje.Duszanbe

Wstajemy po 10, choć wciąż czuję jak mam obite kości od całodniowej jeździe jeepem. W południe umawiamy się z Martinem na lunch. Jego lunch, nasze śniadanie. W małej knajpce nieopodal jemy kurtob, tym razem pół porcji, z kompotem (11s). Naprawdę można się najeść. Po posiłku Martin wraca do pracy, a my ruszamy na eksplorację miasta.

Image

Zaczynamy od parku Rudaki, przed którym stoi się pomnik X wiecznego władcy Ismaila Somoniego. Nieopodal wznosi się kolejny pomnik, tym razem perskiego poety – Rudakiego.

Image

Sam park jest dość przyjemnym miejscem z mnóstwem zieleni, idealnie przystrzyżonej trawy, nad którą piecze sprawuje rzesza ogrodników i sporą ilością fontann. Zbudowano nawet sztuczny wodospad, ale niestety wodę włączają dopiero od godziny 17.

Kawałek dalej stoi wielki, biały, prostokątny budynek będący pałacem prezydenckim. W parku wznosi się również najwyższy na świecie, mierzący 125m słup z flagą.

Image

Image

Image

Image

Po zwiedzeniu centrum udajemy się po prostu przed siebie. W ten sposób natrafiamy na mecz w budowie będący już prawie na ukończeniu. Można wejść do środka, ale nic szczególnego tam nie ma.

Kawałek dalej mieszczą się jednak ogrody botaniczne (5s), do których wchodzimy. Ogrody to po prostu duży park ze szklarnią na środku, w której upchano na dość niewielkiej powierzchni parę gatunków ciepłolubnych kwiatów i drzew. Bardziej przypomina to szkółkę krzewów i drzew aniżeli ogród. Zewnętrzna część to z kolei zwykły park, jednak bardzo przyjemny w odbiorze. Spacerujemy alejkami, a dookoła na trawnikach piknikują ludzie.

Popołudniu kierujemy swe kroki do położonego na wzgórzu Parku Pobiedy, z którego roztacza się widok na całe miasto. Uświadamiamy sobie, że Duszanbe jest położone w kotlinie otoczonej z każdej strony niewysokimi górami. Swego czasu do parku docierała kolejka linowa, po której została górna stacja. W pewnym momencie w podchodzi do nas strażnik z ochrony i mówi, że w nocy jest tutaj mniej bezpiecznie. Nie wiem na ile jest to prawdą ale przy głównej alejce są umieszczone kamery.

Tuż przed samym parkiem stoi browar, którego zapach czuć już z pewnej odległości. Wstępujemy na chwilę, aby dać odpocząć zmęczonym nogom i ochłodzić się przez chwilę w klimatyzowanym pomieszczeniu.

Image

Image

Wieczór, porządnie wygłodniali zmierzamy na powrót do centrum na jakiś posiłek. Za radą przewodnika wybieramy Rokhat Teahouse, które również z tego miejsca mogę polecić bo warto. Wojtek zamawia szaszłyka i małe ciastko, które okazuje się być suchą bułką, a ja barszcz i lagman – gęstą zupę z wołowiny lub baraniny z makaronem i warzywami. Do tego oczywiście kompot.

Image

Drugiego dnia naszego pobytu w Duszanbe, który ponownie zaczynamy solidną porcją kurtobu z kompotem, idziemy ponownie zwiedzać co miasto ma do zaoferowania. A trochę tego jest.

Wojtek postanawia odwiedzić muzea, które mnie za bardzo nie interesują, więc po prostu czekam na niego, aż skończy.

Kawałek na zachód od centrum, za rzeką Varzob jest niewielki park rozrywki. Wesołe miasteczko rodem z lat ’80 z dość leciwym diabelskim młynem.

Idąc dalej docieramy do ogromnego gmachu zwanego Tea House czyli herbaciarnią. Wciąż w budowie, choć już na ukończeniu ma być największą herbaciarnią na świecie. Nie mieści nam się to w głowie, ponieważ budynek jest wielki. Bliżej mu rozmiarami do naszego sejmu aniżeli herbaciarni jakie znamy z rzeczywistości. Nie mniej jednak jest piękny.

Image

Image

Dostajemy wiadomość od dziewczyn, że dotarły do Duszanbe i czekają na Martina aż wróci do mieszkania. Pomimo, że poza Martinem mieszkają w nim jeszcze trzy osoby, a na couchsurfingu jest nas już szóstka – ja z Wojtkiem, Ania z Marysią i para Francuzów, którzy także jechali stopem z Khorogu, to nie jest jeszcze ciasno.

Wojtek w jednym z biur podróży kupuje bilet na samolot do Biszkeku (100€). Tak jak w przypadku mojego z Ewą lotu do Osz, czas podróży ulegnie skróceniu z dwóch dni do zaledwie godziny, a koszt niewiele większy niż w przypadku jazdy marszrutkami. W związku z tym, mamy jakieś pięć dni aby wybrać się w Góry Fan tak, aby Wojtek zdążył wrócić do Duszanbe na samolot.

Robimy więc zapasy na targu choć nie ma tutaj orzeszków czy bakalii. Na ulicy Puszkina natomiast znajduje się bardzo dobrze wyposażony supermarket z różnego rodzaju jedzeniem, także owsiankami i kaszkami.

Image

Jednym z ciekawszych miejsc, jakie było nam dane zobaczyć w Duszanbe było muzeum instrumentów muzycznych – Gurminj. W małym domu, wciśniętym pomiędzy restauracje, sklepy i bloki, mieści się prywatny zbiór unikatowych instrumentów, w szczególności strunowych, takich jak sitar, banjo i wiele wiele innych, których nazw nie jestem nawet pewien.

ImageGóry Fan

O 9 rano mamy umówiony samochód z kierowcą, który zabierze nas w Góry Fan. Jest to kuzyn Julii – współlokatorki Martina. Po drodze zabieramy jeszcze z jednego z hosteli Tilmana – Niemca w średnim wieku, którego znaleźliśmy wysyłając maile do hosteli z zapytaniem czy któryś z ich gości nie jest zainteresowany podzieleniem kosztu przejazdu. I tak na siebie trafiliśmy.

Płatna droga wylotowa jest w całkiem dobrym stanie. Jedzie się szybko i przyjemnie. Słynny tunel Anzob jest niestety albo i stety zamknięty i musimy jechać górami, przez przełęcz. Tracimy na tym około dwóch godzin ale nie ma tego złego, ponieważ widoki rekompensują wszystko. Wąską, szutrową drogą bez barierek wjeżdżamy mozolnie na wysokość prawie 3000 m n.p.m. Po drodze mijamy parę wraków samochodów, które najwidoczniej zjechały z drogi i spadły w przepaść.

Image

Image

Image

Przy jeziorze Iskander Kul płacimy opłatę wstępu do parku (6,5s/dzień) i jedziemy jeszcze parę kilometrów dalej – do wioski Sarytag. Po drodze mijamy daczę prezydenta wraz z dwoma lądowiskami dla helikopterów wybudowaną nad samym brzegiem jeziora.

Ostatnie kilometry to podjazd i nabieranie wysokości. Droga prowadzi momentami wąskim wąwozem pośród czerwonych skał, z których zbudowane są te góry.

W Sarym-tagu zarzucamy plecaki na plecy i ruszamy na szlak. Nie jest to jednak takie proste, bo najpierw musimy znaleźć most, który umożliwi nam przejście przez rzekę. Teraz dopiero zaczyna mi coś świtać w głowie a propos mostu, że gdzieś kiedyś czytałem, że zawalił się jakiś. Pierwszy albo drugi. Na pewno coś było o moście, jestem tego pewien choć nie mogę sobie teraz przypomnieć szczegółów, które mogłyby nam pomóc.

Image

Z pomocą miejscowych, którzy wskazują nam drogę do mostu, przedostajemy się na drugą stronę i ruszamy. Jak ruszyliśmy, tak też się zatrzymaliśmy bo urwał mi się pasek w plecaku mocujący namiot. Ten sam, który urwali mi podczas lotu do Kazachstanu i który szyłem na przystanku autobusowym, a później wraz z Ewą nićmi chirurgicznymi. Teraz nadszedł kres jego wytrzymałości. Paska, który się rozszedł i urwał, bo nici nie puściły. Przymocowałem więc namiot z boku plecaka, tracąc na stabilności i równowadze. Szliśmy więc dalej doliną, delikatnie nabierając wysokości. Szliśmy, szliśmy, aż nie zatrzymała nas rzeka Kaznok. A dokładniej brak mostu, który ewidentnie powinien być tam, dokąd prowadził szlak. I tutaj zaczęły się schody i pytania, co dalej robić? Wojtek wrócił się do tyłu szukać mostu, który może ominęliśmy. Ja poszedłem do przodu zboczem, wzdłuż rzeki szukając miejsca, w którym dałoby się przekroczyć rzekę. Każdy z nas wrócił z niczym. Zarówno kawałek wcześniej jak i dalej, rzeka jest wartka, szybka i głęboka, więc szanse na jej przejście są znikome. Padają pomysły aby narzucać kamieni lub zwalić jakieś drzewo i tak przejść na drugą stronę jednak zajęłoby nam to bardzo dużo czasu, a drzewa nie mamy nawet jak zwalić. Chyba, że wydrążyć dziurę w środku pnia i go przepalić. Podejmujemy jednak decyzję aby spróbować iść zboczem góry wzdłuż rzeki i szukać miejsca do przejścia na drugą stronę. Nie brzmi to jednak tak dobrze jak jest naprawdę. Zbocze jest strome, o kamienistym podłożu, które usypuje się spod nóg. Bardzo łatwo jest się poślizgnąć. Jeden nieostrożny krok i lecimy w dół do rzeki.

Miejsca do przejścia rzeki jak nie było tak nie ma. Posuwamy się powoli do przodu walcząc o każdy krok i dbając by dobrze postawić nogę. Raz idziemy wyżej rzeki, raz niżej. Wszystko w poszukiwaniu dobrego przejścia. W pewnym momencie noga mi objeżdża na kamieniach i zsuwam się kilka metrów po kamieniach w dół. Bardzo utrudnia niewyważony plecak z przymocowanym z boku namiotem, który teraz utrudnia wstanie na nogi. Może gdybyśmy mieli wyższe buty i kijki jak Tilman byłoby nam łatwiej. Jesteśmy zrezygnowani, źli i nie mamy ochoty iść dalej ale przechodzenie przez rzekę nadal byłoby bardzo ryzykowne. Nie tyle, że musielibyśmy wejść do lodowatej wody, płynącej prosto z lodowców, po szyję ale również dlatego, że ciężko byłoby przetransportować plecaki bez ich zmoczenia. Nie mówiąc już o tym, że nie mieliśmy żadnej liny na wypadek porwania przez rzekę.


Dodaj Komentarz

Komentarze (44)

serniczek 17 września 2015 23:03 Odpowiedz
Dziękuje za relacje. W październiku wybieram się do Kazachstanu, więc chętnie poczytam :) Azja Środkowa chyba zawsze pozostanie dla jednym z najciekawszych miejsc na Ziemi. O żadnym innym regionie tyle się nie naczytałem :)
serniczek 17 września 2015 23:03 Odpowiedz
Dziękuje za relacje. W październiku wybieram się do Kazachstanu, więc chętnie poczytam :) Azja Środkowa chyba zawsze pozostanie dla jednym z najciekawszych miejsc na Ziemi. O żadnym innym regionie tyle się nie naczytałem :)
kefirm 18 września 2015 10:31 Odpowiedz
Proszę. :)Co do książek to obecnie czytam i polecam "The Great Game" Petera Hopkirka. O politycznej grze, wojnach i walce o wpływów w Centralne Azjj rozgrywanej między Wielką Brytanią, a Rosją
arekkk 19 września 2015 00:32 Odpowiedz
Fajna relacje. Ci dwaj Czesi przyjechali z Kirgistanu? Jeżeli tak to mijaliśmy się w Kegen. :)Generalnie i w Kazachstanie i Kirgistanie można stopować bezpłatnie. Kwestia domówienia z kierowcami. Kazachowie zatrzymują się o wiele chętniej od Kirgizów. Ogólnie są bardziej przyjaźni.
klapio 19 września 2015 01:21 Odpowiedz
Bardzo ładne zdjęcia, dla mnie ciut za bardzo nasycone ale to kwestia indywidualna :-P W jakim języku głównie się porozumiewaliście, angielski czy jednak rosyjski?
kefirm 19 września 2015 07:24 Odpowiedz
Tylko i wyłącznie po rosyjsku. Po angielsku raz czy dwa w jakimś hostelu ale i to nie jest regułą.Z tym, że nasza znajomość języka jest bardzo podstawowa ale z pomocą polskiego można 90% zrozumieć.
agapor 24 września 2015 16:10 Odpowiedz
Relacja świetna, tak w treści, jak w formie - świetnie się ją czyta ze względów wizualnych (przestrzennie, przejrzyście).
kefirm 24 września 2015 20:04 Odpowiedz
Dzięki :) Miło, że się podoba.
arturro 4 października 2015 14:12 Odpowiedz
Świetnie się czyta, czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam!
arturro 4 października 2015 14:12 Odpowiedz
Świetnie się czyta, czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam!
masaperlowa-pl 4 października 2015 15:12 Odpowiedz
Świetna relacja!
kama87 4 października 2015 15:44 Odpowiedz
Ja z kolegą wspomnianych dwóch Czechów, spotkaliśmy w Czołpon Ata.
kefirm 5 października 2015 13:49 Odpowiedz
kama87Ja z kolegą wspomnianych dwóch Czechów, spotkaliśmy w Czołpon Ata.
Skąd wiesz, że to byli ci sami? Btw, kiedy byliście?
sudoku 5 października 2015 15:57 Odpowiedz
Czytam z zaciekawieniem, bo bilety na przyszły rok już kupione.Quote:Namioty rozkładamy na czymś co nazywa się topchan. Jest to coś jakby podest, platforma na nóżkach wyłożona dywanem, na której najczęściej stoi niski stolik. Dookoła leżą poduszki, na których można usiąść lub się o nie oprzeć. Jest to bardzo, bardzo wygodne i popularne w całej Azji Środkowej miejsce spożywania posiłków lub po prostu towarzyskich spotkań przy herbacie lub jakimś mocniejszym trunku.I teraz wiemy, skąd w naszym jezyku wziął się tapczan.
kama87 5 października 2015 19:26 Odpowiedz
Tych Czechów piwnych spotkaliśmy 10 i 11 lipca nad Issyk-Kul. Jeden miał okulary, drugi chyba nieco dłuższe pióra, z promki Pegasusa lecieli.
adamek 6 października 2015 11:51 Odpowiedz
Karakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
kefirm 6 października 2015 11:52 Odpowiedz
adamekKarakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
Wiem, czytałem Twoje relacje ;)
kefirm 6 października 2015 11:52 Odpowiedz
adamekKarakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
Wiem, czytałem Twoje relacje ;)
don-bartoss 6 października 2015 12:11 Odpowiedz
Ciekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
kefirm 6 października 2015 12:16 Odpowiedz
don-bartossCiekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
Chyba nie. My ich spotkaliśmy bodajże 7 lipca i prosto z Saty wyjeżdzali w stronę Kirgistanu. Swoją drogą to Czechów było sporo, szczególnie w Karakolu.
kefirm 6 października 2015 12:16 Odpowiedz
don-bartossCiekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
Chyba nie. My ich spotkaliśmy bodajże 7 lipca i prosto z Saty wyjeżdzali w stronę Kirgistanu. Swoją drogą to Czechów było sporo, szczególnie w Karakolu.
olajaw 21 października 2015 20:16 Odpowiedz
Prze-przepiękne zdjęcia! Nie mogę się napatrzeć :)
kefirm 21 października 2015 20:22 Odpowiedz
Dziękuję. Zatem patrz do woli. :)
kefirm 30 października 2015 10:31 Odpowiedz
Dzień 7: IszkaszimPo śniadaniu, jakim jest jajecznica w lokalnej stołówce, idziemy skorzystać z uroków jakie oferują ciepłe źródła. Moczymy nasze nagie zwłoki w otoczeniu paru innych towarzyszy kąpieli i relaksujemy się paręnaście minut po czym wypełzamy z tej przyjemnie gorącej wody i pakujemy się do auta by ruszyć w dalszą drogę.Od początku chcieliśmy dotrzeć na słynny niedzielny targ w Iszkaszim, którego ciekawą cechą jest to, że ma on miejsce w strefie bezcłowej pomiędzy Tadżykistanem, a Afganistanem. Wchodząc na targ zostawia się paszporty tadżyckim celnikom i udaje na zakupy. Niestety my nie mamy możliwości doświadczyć uroków tej lokalnej atrakcji ponieważ już w poprzednią niedzielę targ się nie odbył i nie wiadomo kiedy zostanie wznowiony. Powody tego są różne. Jedni tłumaczą to wizytą prezydenta w okolicy, inni niebezpiecznymi ruchami po stronie afgańskiej. Nie wiadomo w co wierzyć, a w co nie ale nie wydaje mi się aby w Wachanie było niebezpiecznie. Nawet po stronie afgańskiej. Jest to tak odizolowane od świata (i reszty kraju) miejsce, że samo dotarcie nastręcza niemałych trudności.Droga wiedzie brzegiem rzeki i wystarczy chwila nieuwagi by się znaleźć w jej toni. To, że przy brzegu wydaje się płytka i o słabym nurcie może być złudne, o czym zapewne przekonali się pasażerowie auta, które leży w rzece od wczorajszego wypadku. Auto jest, ciał ów pasażerów jak dotąd nie odnaleziono.Na nocleg zatrzymujemy się przy kolejnych ciepłych źródłach, w czymś co wygląda jak ośrodek, w którym obecnie zatrzymały się dzieciaki z kolonii. My standardowo rozkładamy namioty na trawniku restauracji, a Irlandczycy wynajmują pokój. Wieczór spędzamy na rozmowach siedząc na topchanie.
arekkk 27 lutego 2016 01:08 Odpowiedz
Bomba!!! Jaka podróż, taka relacja! :)
kefirm 27 lutego 2016 01:14 Odpowiedz
Dziękuję! Jak wrócę to wrzucę resztę bo już mam napisane. :)
arekkk 12 marca 2016 13:32 Odpowiedz
Świetne relacje! Bardzo mi pomogłeś przy wypadzie w te rejony świata.
kefirm 12 marca 2016 15:54 Odpowiedz
Super! Polecam się na przyszłość:)
mareck1 15 marca 2016 22:03 Odpowiedz
Super relacja! Korzystając z okazji - czy ktoś ma może jakiekolwiek namiary na kogoś, kto może wypożyczać Łady NIVY tudzież motocykle (mogą być Mińsk) gdziekolwiek w Kirgistanie? Google po angielsku podają tylko kilka wypożyczalni z dość zaporowymi jak na mój budżet cenami a mój rosyjski dogadywalny ale niepisywalny ;)
grzes830324 16 marca 2016 12:29 Odpowiedz
Super relacja. No a co z bagażem? Złapałeś go potem w Mińsku czy przechwyciłeś na lotnisku?
kefirm 16 marca 2016 12:31 Odpowiedz
Dzięki. Około południa poszedłem po nowe bilety i załatwili mi to przez telefon, że bagaż został 'ręcznie' przeniesiony do samolotu do Warszawy bo do Mińska mi nie pozwolono lecieć.
ayyakw 11 kwietnia 2016 17:20 Odpowiedz
Super historia z tą deportacją, ale nie wierzę, że to tak bezproblemowe pozostanie przy ewentualnej kolejnej wizycie w Rosji.Ale mam takie pytanie: czy podróżowanie po krajach typu Kirgistan czy Kazachstan bez znajomości rosyjskiego da się w ogóle przeżyć? Marzę szczególnie o Kirgistanie, ale obawa przed komunikacją na miejscu skutecznie mnie odstrasza przed tym kierunkiem:/
kefirm 11 kwietnia 2016 17:35 Odpowiedz
Myślę, że będzie bezproblemowo ale to się okaże, gdy się tam wybiorę. Przy przesiadce w Moskwie 3 miesiące później nie miałem problemów.Wydaje mi się, że tak. Nie mogę powiedzieć abym znał rosyjski ale jakiś kurs sobie przesłuchałem przed wyjazdem by załapać parę słówek + znajomość polskiego i było ok. Przecież tak naprawdę liczebniki znasz bo są podobne, do tego ileś podobnych słów i dogadasz się. Po Uzbekistanie podróżowałem ze znajomymi z Europy Zachodniej i oni dopiero mieli problem bez znajomości jakiegokolwiek słowa.Także bez obaw i powodzenia!
klapio 11 kwietnia 2016 19:00 Odpowiedz
Bardzo inspirująca relacja, właśnie skończyłem czytać:-) Jedyne czego mi brakuje to podsumowania kosztów i mapki z miejsc które odwiedziłeś. Z ciekawości ugrałeś coś jeszcze z Aeroflotem po tej deportacji mając na uwadze fakt że nie poinformowali Cie o fakcie że potrzebujesz wizy?
kefirm 11 kwietnia 2016 19:04 Odpowiedz
Dzięki :-)Podsumowanie kosztów mam dokładne w excelu. Jeśli chcesz mogę podrzucić Ci na priv. A mapkę mam na blogu. Pewnie da się osadzić kod więc może przy okazji wrzucę też. Dobrze, że mówisz. :)
sudoku 11 kwietnia 2016 21:53 Odpowiedz
Latem wybieram się do Kazachstanu i Kirgistanu, więc również będę wdzięczny za podsumowanie kosztów - na pewno przyda mi się w planowaniu wyjazdu.
kefirm 12 kwietnia 2016 08:09 Odpowiedz
Podesłałem Ci na priv.
vetka87 7 lipca 2016 14:24 Odpowiedz
W maju byliśmy z lubym 2,5 tygodnia w Kazachstanie. Nie wiedzieliśmy jak to dokładnie jest z tym meldunkiem, wyczytaliśmy i dopytaliśmy Pani w ambasadzie, że przy kontroli paszportowej kazachski strażnik graniczny powinien nam na karteczce meldunkowej wbić 2 pieczątki i to załatwia sprawę meldunku na cały wyjazd. Będąc przy okienku przy wertowaniu paszportu luby poprosił strażnika o owe pieczątki. Strażnik z ponurą miną stwierdził, że skoro nam są takie potrzebne to on nam je oczywiście wbije, ale...za 200$/osobę. Miny nam zrzedły, na nic nasze prośby i błagania, że my tyle nie mamy, chłopak zaczął się uginać, więc strażnik ucieszony stwierdził, że właściwie to może być i 100$ za dwie. Ja oddalona na początku niewiele słyszałam z tej rozmowy (pojedynczo przy okienku), ale gdy do mnie dotarło co się dzieje, powiedziałam, że albo nas puszcza, albo niech spier.... i już miałam iść do innego okienka. Strażnik przestraszył się trochę tego, a trochę naszego tekstu, że w ambasadzie powiedzieli, że dostaniemy je za darmo. Okrutnie wściekły jeszcze ważyła ręką te pieczątki przed podbiciem, ale ostatecznie obdarzył nas tą łaską. Poznaliśmy w górach pracownika Ministerstwa Turystyki i opowiedzieliśmy mu tą "anegdotkę". Zszkokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą. To tak ku przestrodze, żeby nie tracić zimnej krwi i nie dać się okraść, bo niestety nie wszyscy są przyjaźni. Poza tym Kazachstan bardzo przyjemny, aczkolwiek dość głodno i biednie.
como 29 sierpnia 2016 22:33 Odpowiedz
vetka87 napisał:Zszokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą.vetka87, a na jakim przejściu to było? czy zapisałaś sobie gdzieś ten numer? (strona kts.gov.kz nie działa, jakoś nie mogę znaleźć kontaktu)
vetka87 15 września 2016 12:04 Odpowiedz
como napisał:vetka87 napisał:Zszokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą.vetka87, a na jakim przejściu to było? czy zapisałaś sobie gdzieś ten numer? (strona kts.gov.kz nie działa, jakoś nie mogę znaleźć kontaktu)Na międzynarodowym lotnisku Ałmaty. Niestety telefonu nie otrzymaliśmy od Pana. Jest działająca strona: http://www.kazembassy.pl/pl
hdi 15 września 2016 22:44 Odpowiedz
200$ to się nieźle cenią. Nam się zdarzyła podobna sytuacja. Dopiero awantura na całe przejście graniczne załatwiła sprawę, ale najważniejsze żeby nie uginać się i trzymać swego.
yogibabu 19 września 2016 15:44 Odpowiedz
Witajcie, wybieram się do Kazachstanu pod koniec października. Czy w Sati znajdę jakąś kwaterę tak aby zobaczyć wszystkie jeziora bo nie wiem czy na namiot nie będzie już trochę za zimno...Z góry dziękuje za pomoc.
kadet 19 września 2016 16:08 Odpowiedz
Nie wiem czy ktoś w Sati oferuje kwatery, ale nawet jeżeli nie to i tak nocleg znajdziesz. Wystarczy zapytać ludzi a chętny na zarobek (albo i za darmo) się znajdzie :) My nocowaliśmy w Parku Narodowym w schronisku przy pierwszym jeziorze Kolsai. Nie pamiętam dokładnie kosztu, ale za nocleg w 4os. pokoju płaciliśmy po ok. 50zł.
como 5 października 2016 19:36 Odpowiedz
yogibabu napisał:Witajcie, wybieram się do Kazachstanu pod koniec października. Czy w Sati znajdę jakąś kwaterę tak aby zobaczyć wszystkie jeziora bo nie wiem czy na namiot nie będzie już trochę za zimno...Z góry dziękuje za pomoc.W Saty idziesz główną ulica i miejscowi sami Cię zaczepiają. Sprawdź warunki, bo są przeróżne. 5000 tenge za dwie osoby z pełnym wyżywieniem to max.