+6
kefirm 17 września 2015 09:44
Siema!

Tytułem wstępu. W lipcu i sierpniu obyłem podróż po ww. krajach korzystając z promocji Ukraine Airlines. Po prawdzie miałem lecieć już rok wcześniej, kupiłem wtedy bilet w jedną stronę i planowałem z Azji Środkowej wracać lądem do Europy. Nie wyszło.
W tym roku wróciłem do tematu, kupiłem bilety w dwie strony i poleciałem. Sam. Jednak tak naprawdę przez cały czas spotykałem różnych ludzi więc w ciągu tych 7 tygodni sam byłem ledwie 2-3 dni.
Relacja jest dopiero w trakcie pisania, zapewne zejdzie mi z tym długo dlatego proszę o cierpliwość i wyrozumiałość. Jednocześnie wrzucam wszystko na bloga podanego w stopce.
Gdyby ktoś miał jakieś pytania odnośnie któregoś z ww. krajów lub wybierał się i potrzebował informacji, których nie opisałem to chętnie pomogę.

PS: Nie podzieliłem relacji na dni bo byłoby to rozwlekłe i nudne. Zamiast tego starałem się ująć wszystko tematycznie, według ciekawych miejsc.

Początek: Lwów, Kijów

To już kolejna moja wizyta na Ukrainie, a zarazem w Lwowie. Tym razem jednak było to podyktowane zbliżającym się lotem, które miałem odbyć z lwowskiego lotniska im. Daniela Halickiego.

Dojazd do samego Lwowa bardzo standardowy, czyli najpierw do Przemyśla, później autobusem do przejścia granicznego w Medyce. Szybka wymiana paru złotych na hrywny, żeby było na autobus, a później się zobaczy. Mrówek w postaci kobiet z wielkimi, wypakowanymi po brzegi siatami jest sporo ale to głównie w kierunku do Polski. Ja przechodzę bez kolejek. Z nudów chyba tylko ukraińska celniczka pyta mnie w jakim celu się do nich wybieram. Odpowiadam krótko, że pozwiedzać. Dostaję pieczątkę i jestem już na Ukrainie. Przestawiam zegarek o godzinę do przodu i idę przed siebie wymijając kantory wymiany walut, taksówkarzy i innych naganiaczy na transport do Lwowa. Po 100 metrach skręcam w lewo i idę na dworzec autobusowy. Na moje szczęście najbliższy autobus do Lwowa jest za 10 minut. Przy obecnym kursie koszt takiego przejazdu to coś około 6zł.

Ludzi pełno, z plecakiem trochę ciasno ale po ponad dwóch godzinach bez problemów docieram do centrum Lwowa. W drugim z kantorów (w pierwszym zabrakło hrywien) nieopodal dworca wymieniam jeszcze parę złotówek i tramwajem za 60 groszy jadę do hostelu. Bilety kupuję już w środku. Jest ciasno, a że stoję zaraz na samym początku, praktycznie w kabinie motorniczego to dostaję pieniądze od ludzi z tyłu tramwaju żeby kupić im bilet i przekazać z powrotem razem z resztą. Uśmiecham się pod nosem na myśl, że wracają znajome zachowania, niespotykane w Polsce i nigdzie na zachodzie, a niebawem będzie ich przecież jeszcze więcej.

Hostel mieści się bardzo blisko Prospektu Swobody, a więc w samym centrum turystycznym miasta. Jednak pierwsze co robię to kładę się by trochę odsapnąć po całej nocy w podróży i.. po chwili zasypiam.

Popołudniu gdy dochodzę do siebie idę na spacer po mieście. Pogoda dopisuje, pierwszy weekend wakacji więc turystów sporo. Na bulwarach prowadzących do jednego z najbardziej znanych budynków Lwowa jak zwykłe tłoczno. Poza spacerowiczami jest jak zwykle kilka stanowisk z osobami agitującymi na różne cele. Obecnie na czasie jest zbieranie funduszy na wsparcie ukraińskiej armii walczącej na wschodzie kraju z separatystami.
Image

Image

Spod opery kieruję swe kroki pod kościół św. Marii, którego fragmenty pochodzą aż z roku 1340. Nieopodal znajduje się jeszcze parę zabytków/kościołów wartych rzucenia okiem.

Jednak moim celem jest dotarcie na Wysokie Zamek, czyli.. wzgórze, z którego rozpościerają się panoramiczne widoki na całe miasto i okolicę. Przez krótki czas raczę się tym pejzażem, uwieczniam chwile na fotografiach po czym schodzę na dół i wracam do miasta.

Image

polecanych w Internecie ale jak łatwo się domyślić – wszystkie stoliki są zajęte. Wynajduję więc inny lokal, ukryty w podwórzu jednej z kamienic. Przy obecnie niskim kursie hrywny wszystkie posiłki są bardzo tanie i na pewno nie pójdziemy z torbami nawet po obfitej uczcie.

Rano czeka mnie niestety bardzo wczesna pobudka. Trzeba zdążyć na samolot do Kijowa o 7 rano. Pod hostelem czeka już na mnie umówiona dzień wcześniej taksówka, która z około 12 zł zawiezie mnie na oddalone o 8 km lotnisko. O ile się orientuję nie ma innej alternatywy dla dojazdu tam o tak wczesnej porze. Odprawa bardzo standardowa. Bagaż nadaję od razu do Ałmatów. Przechodzę kontrolę bezpieczeństwa i zajmuję miejsce przed wyjściem do rękawa i przysypiam.

Lot także nie wyróżnia się niczym szczególnym. Nie serwują żadnego posiłku, wszystko przebiega bez zakłóceń. Lecimy nad złotymi łanami zboża i zielonymi łąkami, a gdzieniegdzie na horyzoncie wije się jakaś pomniejsza rzeczka. Po upływie niecałej godziny lądujemy na kijowskim lotnisku Boryspol.

Przed terminalem wsiadam do autobusu i za 35 UAH jadę do najbliższej stacji metra (Kijowska), a dalej za 2 UAH do centrum, na ulicę Chrzeszczatyk. Stamtąd ruszam na pieszą wędrówkę po mieście. Najpierw na Majdan, który był niedawno świadkiem tragicznych tragedii rozgrywanych w tym miejscu w trakcie trwania kryzysu na Ukrainie. Dziś nie ma już śladu po tych wydarzeniach. Jedynie ze zniczy ułożony jest trójząb, a pod pomnikiem niepodległości i zegarem z kwiatów wystawione są portrety poległych bohaterów Ukrainy.

Image

Godzina jeszcze wczesna więc mam spokojnie czas do popołudnia zanim będę musiał zbierać się na lotnisko. Z Majdanu idę dalej zwiedzać stolicę. Przez park Minsky Sad docieram do punktu widokowego, z którego rozpościera się panorama na północno-wschodni kijów i Dniepr, który leniwie płynąc przecina miasto. Niedaleko północnego wyjścia z parku znajduje się monaster św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach.

Image

Image

Image

Stamtąd podążam odchodzącą na południe aleją wprost pod plac z pomnikiem Bohdana Chmielnickiego na koniu, za którym wznosi się Sofia Kijowska czyli Sobór Mądrości Bożej. Po uiszczeniu opłaty za wstęp można wejść do środka i dokładnie obejrzeć średniowieczną budowlę. Dodatkowo bilet umożliwia wstęp na wieżę, z której rozciągają się widoki na wszystkie strony Kijowa. Szczególnie piękny jest ten w kierunku monasteru Michała, którego złote kopuły połyskują w letnim, ukraińskim słońcu.

Image

Image

Z ciekawszych rzeczy została mi jeszcze do zobaczenia Złota Brama, która znajduje się parę przecznic dalej. Jest to średniowieczna drewniano-ceglana brama wjazdowa do kijowskiego grodu Jarosława.

Image

Jako że zbliżało się już popołudnie, skierowałem swe kroki raz jeszcze w kierunku Majdanu, skąd metrem dotarłem ponownie na stację Kijowską, a następnie autobusem na lotnisko.

Image

Image

Image

Wejście na pokład rozpoczęło się niedługo przed planowaną godziną odlotu jednakże sam start opóźnił się prawie 50 minut.

Co do wrażeń lotu z Ukraine International Airlines to są one bardzo przeciętne. Jedzenie było względnie zjadliwe ale poza wodą i kawą, herbatą nie można było liczyć na nic. Tak samo gdy poszedłem zapytać o możliwość skorzystania z koca. Nie ma i tyle.

Ałmaty


O 5 rano ląduję na lotnisku w Ałmatach. Na zewnątrz jeszcze ciemno. Bezproblemowo i w miarę szybko, bez kolejek przechodzę odprawę paszportową i odbieram bagaż. Tutaj niestety niemiła niespodzianka – pasek w plecaku jest urwany i przytroczony namiot trzyma się resztkami sił. Wychodzę z lotniska i od razu czuję się jak w Azji za starych dobrych czasów słysząc nawoływanie taxi mister, taxi. Odpowiadam nie nada i wychodzę z parkingu.

Jest dość rześko, wręcz chłodno. Przyznam, że moje oczekiwania co do temperatury były znacznie wyższe.

Na przystanku (200m od lotniska po wyjściu z parkingu), w oczekiwaniu na pierwszy autobus (o 6 rano, nr 79, 80 tenge) pospiesznie próbuję przyszyć pasek do plecaka. Nie do końca mi się to udaje bo gdy podjeżdża autobus wbijam igłę, łapię plecak i wsiadam.

Pomimo niewielkiej odległości do centrum jazda zajmuje prawie godzinę. Wszędzie rozkopane ulice, autobus toczy się bardzo powoli. Na szczęście zza budynków wyłaniają się góry i ten widok wynagradza mi powolną jazdę. Wysokie, wciąż ośnieżone szczyty Tien Shan’u majaczą w oddali i rozpalają wyobraźnię na myśl o zbliżających się wędrówkach.

Na jednym z przystanków wsiada Ewa i od tego momentu podróżujemy razem. Tak się dobrze składa, że autobus jedzie w północne rejony miasta, gdzie mieszka Katerina, z którą jesteśmy umówieni przez Couchsurfing.

Na stacji benzynowej zaopatrujemy się jeszcze w benzynę do kuchenki, co by później już nie musieć szukać.

Pomimo wczesnej godziny i wyciągnięcia Kateriny z łóżka, gości nas pysznym śniadaniem, po którym mamy siły wyruszyć na wycieczkę w góry.

Z najbliższego skrzyżowania łapiemy autobus w stronę Wielkiego Jeziora Ałmatyńskiego. Mamy szczęście bo akurat nadjeżdża. W środku panuje tłok, pewnie dlatego, że 6 lipca to święto narodowe w Kazachstanie – Dzień Stolicy i zarazem prezydenta.

Image

Dojeżdżamy do ostatniego przystanku GES–2, skąd czeka nas jeszcze 13km marszu do jeziora. Uchodzimy zaledwie paręset metrów gdy udaje nam się złapać stopa. Małżeństwo mieszkańców mających dom nieopodal jeziora jedzie na górę i zabierają nas do swojego jeepa. Podjazdy i serpentyny są momentami bardzo strome. Sama jazda zajmuje nam pół godziny, a spacer takim asfaltem byłby średnio przyjemny. Co więcej, gdy pierwszy raz spoglądamy na jezioro jesteśmy trochę rozczarowany. To bardziej sztuczny zbiornik niż górskie jezioro. Wody jakby trochę mało, a w dodatku strażnicy pilnują by nie podchodzić do jeziora.

Image

Image

Postanawiamy zatem skierować swe kroki do obserwatorium, które położone jest 3km dalej wzdłuż drogi. Przechodzimy jednak ledwie ćwierć tej odległości, gdy zatrzymuje nas szlaban ze stojącym żołnierzem z karabinem. Nie możemy nadal iść „bo nie”. Co ciekawe, negocjować w sprawie przejazdu próbuje z nim miejscowy Kazach ale bez paszportu nie może przejechać. Próbuje go nawet przekupić jednak bezskutecznie. My mimo posiadania paszportów przy sobie też nie możemy przejść.

Patrząc na mapę może się wydawać, że od GES-2 przez GES-2, jezioro, a następnie przełęcz Zhusalykezen można zrobić ciekawą pętlę schodząc na powrót do GES-2 doliną Prokhodnaya. Jednakże przewodnik podaje, że droga Alma-Arasan jest zablokowana. Do tego dochodzi jeszcze ominięcie strażnika z karabinem przy szlabanie.

Skoro żadne z nas nie jest w stanie dotrzeć do obserwatorium bez względu na to czy mamy paszporty czy nie to postanawiamy wracać na dół. Kierowca zabiera nas do swojego nowiutkiego, pachnącego nowością Lexusa. Jazda upływa nam w bardzo komfortowych warunkach. W pewnym momencie musimy poczekać pół godziny bo na drogę spadły kamienie i trwa odblokowywanie. Jak jechaliśmy w górę to ruch był wahadłowy.

Image

Przystajemy przed jednym z domów, w którym mieszkańcy sprzedają kumys i zostajemy poczęstowani tym tradycyjnym napojem. Kumys to nic innego jak sfermentowane mleko klaczy. Najczęściej zawiera w sobie trochę alkoholu. Przed wyjazdem spotkałem się z paroma ambiwalentnymi opiniami, czasem wręcz negatywnie obrazowymi w swych porównaniach. My jednak niczego takiego nie możemy powiedzieć. Może i kumys nie zostanie naszym ulubionym napojem to mimo, że pierwszy raz piliśmy go z czystej ciekawości to sięgaliśmy później po niego jeszcze kilkukrotnie. Zresztą warto nie ograniczać się do jednego kumysu, ponieważ w różnych miejscach, krajach jego smak się od siebie może sporo różnić.

Kanion Szaryński

W kierunku kanionu nie kursuje żaden transport publiczny. Przewodnik jednak podaje, że z dworca Sayakhat raz dziennie jedzie autobus do Saty. Oczywiście jak pojawiliśmy się na dworcu dzień wcześniej aby zasięgnąć języka to nikt nic nie słyszał, a jeśli już to tylko taxi. Dopiero po chwili znalazł się ktoś, kto zaprowadził nas na bok, gdzie grupa mężczyzn grała w karty. Negocjacje rozpoczęliśmy od nowa. Oni, że tylko taxi, my że przecież jest autobus poranny. W końcu dogadaliśmy się na 5 rano za 2000 tenge.

Dotarcie na 5 rano z drugiego końca miasta, gdy jeszcze ani metro ani autobusy nie kursują nie jest prosta. Została nam taksówka (900TG). Jednak pomimo tego, że na dworcu byliśmy tuż przed 5, a kierowca pojawił się 20 minut później to i tak odjechaliśmy dopiero po 9, gdy auto się zapełniło. Tak, jechaliśmy jednak autem.

Po kilkudziesięciu kilometrach ruch na drodze zmniejszył się prawie do zera, wysokie góry po prawej stronie także znacznie zmalały. Najbardziej zauważalny stał się jednak brak roślinności. Dookoła tylko brązowa, sucha ziemia, piach i kamienie.

Ku naszemu zdumieniu kierowca zatrzymuje się przy głównej drodze, w miejscu odbicia do kanionu i mówi, że to to tutaj. A w zasadzie 10 kilometrów „w tamtą stronę”.

Image

Nasz pierwotny plan zakładał najpierw dojazd do Saty, a później do kanionu ale tak naprawdę obecna sytuacja była nam również na rękę. Przerażało nas tylko trochę to 10 kilometrów „w tamtą stronę” bo aż po horyzont ciągnął się step ograniczony z dwóch stron niewysokimi pagórkami. W dodatku ciężkie plecaki, niewiele ponad pół litra wody na osobę i upał nie nastrajały nas do marszu. Chwilę się zastanawialiśmy czy może nie zostawić plecaków gdzieś za górką ale w końcu postanowiliśmy je zabrać ze sobą. Na łapanie stopa ciężko było liczyć, jako że główną drogą pojedyncze auta przejeżdżały raz na kilkanaście minut, nie mówiąc już o drodze przez step. Jednak ku naszej uciesze maszerować przyszło nam zaledwie 2,5km, gdy zatrzymała się rodzina z dziećmi. Auto wypakowane po brzegi ale jakoś udało nam się upchać plecaki do bagażnika i nas dwoje na tylną kanapę, okupowaną do tej pory przez trójkę dzieciaków. Po drodze uiszczamy jeszcze opłatę za wstęp – ok 700TG za osobę i jedziemy dalej. Termometr pokazuje, że na zewnątrz jest „tylko” 28C. To mniej niż sądziliśmy.

Samochodem dojechać można właściwie do końca, przy czym koniec to kwestia dość indywidualna bo nie ma żadnych barierek ani zabezpieczeń. W pewnym momencie, po minięciu parkingu droga się po prostu zwęża, po czym przeistacza w ścieżkę, po której obu stronach opadają strome, piaszczyste zbocza w dół kanionu. Razem z rodziną spędzamy kilkanaście minut na spacerowanie wzdłuż brzegów kanionu i robieniu zdjęć. Nie jest to może największy z kanionów, bo ma ledwie 200m wysokości i 125km długości ale i tak jest ładny. Okolica wydaje się względnie płaska, a mówiąc względnie płaska nie uwzględniam okolicznych wzniesień. Dopiero w oddali na horyzoncie pojawia się jakieś pasmo górskie, a najbardziej na moją wyobraźnię działa fakt, że ledwie 150km dalej wznosi się najwyższa góra Kazachstanu – Chan Tengri. Tak blisko, a tak daleko.

Image

Image

Image

Image

Nie decydujemy się na kamping nad rzeką w dole choć jest taka możliwość. Decydujemy się wrócić razem z rodziną do głównej drogi i jeszcze tego samego dnia w miarę możliwości próbować dotrzeć do Saty.

Jeziora Kolsai

Z Kanionu Szaryńskiego do Saty, gdzie zaczyna się szlak w kierunku jezior Kolsai jest równo 100km. Jednak na transport publiczny nie mamy co liczyć. Zdajemy się na łut szczęścia i próbujemy łapać stopa. Aut jak na lekarstwo, ruch bardzo słaby. Pojedyncze pojazdy przejeżdżają raz na kilka minut. Pomimo tego, wcale nie musimy długo czekać. Pierwsze samochody nie zatrzymały się dlatego, że były pełne lub ewentualnie zatrzymały się by zapytać czy wszystko w porządku. To bardzo miłe.

Image


Ledwo znalazłem sobie wygodne miejsce przy drodze, schowany pod plecakiem przed palącym słońcem, a już zatrzymuje się samochód chętny nas zabrać. Nie jedziemy długo, bo tylko do skrzyżowania z drogą odchodzącą w kierunku Saty, czyli jakieś 8km. Tam przesiadamy się do kolejnego auta, którym przyjechała dziewczyna odwożąca swoją mamę na skrzyżowanie. W Kazachstanie bardzo dobrze funkcjonuje płatny autostop. Wystarczy zamachać na jakiś samochód, jeśli kierowca się zatrzyma to ustalić cenę i można jechać. Bezpłatne podróżowanie też jest możliwe, co nam do tej pory skutecznie się udawało. Teraz jednak za 50km odcinek do Zhalanash dorzucamy się do paliwa (1000KZT). Krajobraz powoli ulega zmianie. Kończy się sucha, jałowa ziemia, pojawiają się ubogie trawy, jest nawet jedno drzewo, a w miarę jak zbliżania się do gór łąki pokrywają się kwiatami. Zhalanash to ostatnia ostoja cywilizacji, miejsce by uzupełnić zapasy przed ruszeniem w dalszą drogę do Saty. Tutaj nie mamy nawet za bardzo co liczyć na stopa i decydujemy się na taxi. Z góry jesteśmy na przegranej pozycji i nawet nie jesteśmy w stanie za bardzo obniżyć ceny bo i tak nie mamy innego wyjścia. Płacimy 5000 tenge i jedziemy.

Na piaszczystej, krętej drodze pył wdziera się do środka auta przez każdą szczelinę i wlot powietrza. Dosłownie siedzimy w chmurze pyłu pomimo zamkniętych okien. Droga mija nam szybko, szczególnie że za każdym zakrętem zachwycamy się widokami. Znów jest zielono, są drzewa, łąki, pastwiska no i góry.

Image

Image

Wysiadając spotykamy dwójkę Czechów, którzy właśnie wracają z nad jezior. My do przejścia mamy jeszcze całą wioskę, która jest dość rozległa, nim dotrzemy do właściwego parku. Dosłownie po paru metrach zatrzymuje się samochód, z którego wychyla się głowa kogoś kto za sam wygląd mógłby otrzymać pracę w jakichś tajnych służbach. Proponuje nam transport ale odmawiamy. Nie chcemy już dziś płacić za przejazd. Idziemy dalej ale ledwie po 5 minutach samochód znów podjeżdża. Kierowca rzuca, że podwiozą nas za darmo. Ładujemy się do bądź co bądź obszernego mercedesa i ruszamy. Ponownie chmura kurzu wypełnia wnętrze. Przy drążku zmiany biegów natomiast leży na w pół opróżniona litrowa butelka wódki. Kierowca i jego towarzysz trzymają się dzielnie i śmiało prują najpierw przez wioskę, a następnie przez step. Wychodzi na to, że jazda przez step jest wygodniejsza niż drogą.

Image

Image

W budce uiszczamy opłatę za wstęp do parku (ok 700 tenge za osobę + 700 za namiot na dzień) i maszerujemy dalej pieszo doliną powoli pnąc się w górę. Upał już zelżał, z niedogodności pozostał tylko ciężki plecak. Jednak i tym razem po około 3 km zostajemy zabrani na stopa i podwiezieni do pierwszego z jezior Kolsai przy którym rozbijamy namiot.

Image

Image

Nazajutrz zostawiamy większość rzeczy przy namiocie i idziemy na wycieczkę do następnego jeziora – Kolsai 2. Wybieramy ścieżkę po lewej stronie jeziora ale tak gdzieś w połowie okazuje się, że to nie jest już ścieżka i musimy trochę przedzierać się przez krzaki i zmagać ze stromymi zboczami uważając przy tym aby nie spaść w dół do wody. Gdy już docieramy na drugą stronę jeziora wcale nie kończą się nasze trudności bo z racji faktu bycia po niewłaściwej stronie jeziora musimy jeszcze przekroczyć rzekę, która do niego wpada. Na szczęście wody jest gdzieś do pasa i największym problemem jest wytrzymać w niej dłużej niż minutę. Jest lodowato zimna. Dojście do drugiego z jezior zajmuje nam około dwóch godzin. Szlak jest w dobrym stanie ale musimy zrobić około 500m w pionie.

Image

Image

Ludzie schodzący z góry odradzali nam dziś jeszcze wędrówkę do trzeciego z jezior mówiąc, że mam za mało czasu. Jest jednak dopiero 13, a do trzeciego jeziora jest tylko 5 kilometrów. Nie mogę uwierzyć, że idzie się tam aż trzy godziny. Postanawiamy sprawdzić i ruszamy. Zaraz na dole spotykamy jeszcze chłopaka z Ałmatów, który przyjechał na kilka dni na ryby i mieszka w namiocie zbudowanym z pali i brezentu. Częstuje nas kurtem czyli suszonym serem owczym. Bardzo twardy ale dobry. Użycza też na chwilę lornetki byśmy mogli sobie pooglądać okolicę i idziemy dalej. Ścieżka, czasem ledwie widoczna w wysokiej trawie, prowadzi przez ukwiecone łąki, wzdłuż jeziora lecz na znacznej już wysokości w stosunku do niego. Tempo mamy powiedziałbym normalne i do Kolsai 3 docieramy już po półtorej godzinie. O dziwo nie jesteśmy tam sami.

Image

Image

Jezioro jest chyba najładniejsze ze wszystkich, pomimo że mniejsze od pozostałych dwóch. Z obu stron otoczone górami, które łagodnie opadają w stronę jeziora. Na wprost natomiast wpływa do niego rzeka, a w tle widać kolejne góry. Wyżej znajdują się jeszcze kolejne jeziorka ale raz ale nie mamy już na to czasu. Kuszącą myślą byłoby pójście wyżej i przekroczenie granicy z Kirgistanem. W ten sposób zeszlibyśmy do jeziora Issyk Kul i oszczędzili pokonywania tej drogi na około. Nie dostalibyśmy jednak pieczątki do paszportu i to mógłby być problem.

Wracamy zatem tą samą drogą, którą przyszliśmy. Spotykamy po drodze znów naszego znajomego, tym razem dostajemy więcej kurtu. Robimy sobie wspólnie zdjęcia, rozmawiamy chwilę i idziemy dalej żeby zdążyć zejść przed zmrokiem. Udaje nam się to ze sporym zapasem ale muszę przyznać, że czuję zmęczenie.

Image

Rano zwijamy namiot i schodzimy na powrót do Saty. Tradycyjnie przechodzimy tylko fragment trasy po czym łapiemy stopa. Krętą, wąską, szutrową drogą pędzimy prawie 80km/h mocno trzymając się czego popadnie. Jadąc przez step ten kierowca także nie korzysta z drogi. Po prostu mknie przed siebie ponad 100km/h.Karkara, granica kazachsko-kirgiska i Karakol

Tuż przed zmrokiem dotarliśmy do Doliny Karkara. Ostatnią osobą, która nas podwoziła był właściciel małego stada koni, który jechał właśnie na swoje pole zawieźć coś pracownikom. Tradycyjnie też jechaliśmy drogą alternatywną – przez step.

Na pastwisku rozbijamy namiot, dzieciaki przynoszą nam świeży chleb – lepioszkę. Odwdzięczamy się im cukierkami, których z początku nie chcą przyjść. Dopiero po chwili się przełamują. Zostawiona spokojnie w namiocie lepioszka tajemniczo znika po paru minutach. Jedynym podejrzanym jest któryś z psów. Niestety złoczyńca nie pozostawił żadnych śladów i możemy się tylko domyślać przebiegu zdarzeń.

Image

Image

Wieczór jest naprawdę zimny, a w nocy zaczyna padać. Moje wyobrażenia o ciepłej, suchej Azji Środkowej zostają rozbite w drobny mak. Dziękuję sobie również w duchu, że pierwotny pomysł spania pod gołym niebem nie przeważył i mimo wszystko zdecydowałem się zabrać namiot. Nie wiem co byśmy zrobili w takiej sytuacji, a nie była to ostatnia zimna noc jaka nas czekała.

Image

Image

Image

Sezonowe przejście graniczne między Kazachstanem, a Kirgistanem było ledwie 2 kilometry przed nami i mieliśmy nadzieję, że łapanie stopa pójdzie nam tak dobrze, jak do tej pory. Srogo się pomyliliśmy. Jeśli już jechał jakiś samochód to raz na godzinę-półtorej i w dodatku albo był pełny albo tylko do najbliższej wioski.

Granicę przekroczyliśmy bezproblemowo. Sprawdzenie paszportów, bagażu. Standardowo. Trochę nie chciało mi się wypakowywać wszystkiego z plecaka i najpierw bez otwierania wytłumaczyłem celnikowi wskazując kolejno od góry i mówiąc „jedzenie, ubranie, śpiwór, namiot”. Nie udało mi się go tym przekonać i mimo wszystko musiałem go do połowy opróżnić i pokazać co tam skrywam.

W Kirgistanie od pewnego czasu obowiązuje nas ruch bezwizowy. Dostajemy pieczątki upoważniające do 60-dniowego pobytu. Oczywiście po tej stronie granicy ruch jest tak samo słaby i nie mamy co liczyć na podwiezienie. Jakikolwiek marsz też nie ma sensu bo do Karakolu jest ponad 100km. Siadamy na poboczu i czekamy. Jest dość zimno, wieje wiatr, a każdy pojawiający się na horyzoncie samochód rozbudza nasze nadzieje. Zabijając czas w oczekiwaniu na transport rozmawiamy chwilę z miejscowym pasterzem, który zgadza się przewieźć Ewę konno po okolicy. Informuje nas, że możemy parę kilometrów dalej znajduje się chata „pasjologa”, gdzie możemy skorzystać z telefonu i zadzwonić po taksówkę. Pojęcia nie mam kto to taki ale brzmi jak jakiś naukowiec. Kojarzy mi się z Paszczakiem z Doliny Muminków. Przypadek? Nie sądzę.

Gdy w końcu udaje nam się zatrzymać jakiś samochód, przejeżdżamy ledwie 3 kilometry do najbliższego skrzyżowania. Odtąd jednak idzie już znacznie łatwiej bo po chwili zabiera nas stara, czarna Wołga bez tylnej kanapy. Kierowca użycza nam jednak swojej kurtki abyśmy mieli na czym siedzieć. Najpierw zajeżdżamy na pastwisko, gdzie ładujemy auto po dach bańkami na mleko, tak że ledwie się mieścimy w dwójkę na przednim siedzeniu. Odrzucamy propozycję noclegu i jeszcze parę kilometrów jedziemy wspólnie po czym nasze drogi się rozdzielają i wysiadamy.

Zaczyna kropić i robi się jeszcze zimniej. Niedługo później znów łapiemy stopa. Tym razem jednak płatnego. Za 1500 somów Samagan – nasz kierowca zgadza się nas zawieźć do Karakolu. Jedziemy na skróty przez góry. Mały japoński, miejski samochód zdaje sobie świetnie radzić z drogą, która jest odpowiednia dla jeepa. W Kirgistanie bardzo popularne są auta japońskie, z kierownicą po prawej stronie. Mające po 200 000km przebiegu są w niesłychanie dobrym stanie, a ich ceny na rynku wtórnym zdają się być na odpowiednim poziomie dla Kirgizów.

Image

Image

Droga do Karakolu upływa nam szybko, szczególnie podczas rozmów. Pomimo słabej z naszej strony znajomości rosyjskiego udaje nam się poruszyć tematy turystyki, problemów rynku pracy w Kirgistanie i Polsce, a także dowiedzieć się, że kirgiskie krowy dają tylko 10 litrów mleka dziennie. Wszystko przez ubogość pastwisk i niedostatecznego karmienia paszą. Rozmawiamy także o warunkach uprawiania turystyki zimowej w okolicach Karakolu, co mnie niezmiernie ciekawi i każdego kogo mogę to wypytuję o ilość śniegu w górach zimą pod kątem narciarstwa skiturowego.

W miarę jak zbliżamy się do Karakolu, Samagan proponuje nam abyśmy podjechali do ciepłych źródeł znajdujących się w dolinie Altyn Arashan, na południe od miejscowości Teploklyuchenka.

Image

Image

Na koniec zostajemy zaproszenie na nocleg do domu Samagana (lub jego siostry). Z tego zaproszenia korzystamy chętnie. Nie musimy już przynajmniej szukać noclegu w mieście, co zawsze jest problematyczne.

Pewnym zaskoczeniem dla nas jest, że w domu nie ma nie tylko łazienki ale nawet toalety. Tę pierwszą zastępuje wąż ogrodowy, a drugą wychodek w ogrodzie. Po rozgoszczeniu się Samagan proponuje, że nas zawiezie do centrum, a gdy już zjemy to przyjedzie po nas i tak też się dzieje. Karakol to pierwsze większe miasto od czasu jak wyruszyliśmy tydzień wcześniej z Ałmatów. Pierwszy też raz od tamtego czasu nie musimy rozkładać namiotu, gotować na kuchence i spać w śpiworach.

Jesteśmy oczywiście bardzo zadowoleni i wdzięczni za ofiarowaną nam gościnę ale mycie się szlauchem przy świetle czołówki, w deszczu i wietrze o 22 do przyjemnych nie należy. Brrr!Kirgiski Tien Shan

Rano Samagan odwozi nas ponownie do miasta, na marszrutkę do Jety-Oghuz, skąd planujemy ruszyć na kilkudniowy trekking w góry. Na pożegnanie wręcza nam butelkę miejscowego koniaku. Bardzo miły gest z jego strony ale przyznam, że nawet nie mamy gdzie już włożyć tej butelki, tak pełne (i ciężkie) mamy plecaki. Pomimo, że Lonely Planet podawał, że o tej porze jest bezpośrednia marszrutka to Samagan mówi, że nie ma i musimy jechać z przesiadką. Wysiadamy więc przy głównej drodze, skąd taxi za około 200 somów docieramy do końca doliny czyli Jety-Oghuz Kurort.

Na końcu drogi możemy podziwiać jedną z geologicznych osobliwości Kirgistanu – Siedem Byków. Jest to kolorowa skała, a wręcz góra wznosząca się na wysokość kilkudziesięciu metrów , w której wiatr i deszcz rzeźbią od lat.

Image


W momencie gdy przygotowujemy się do wyruszenia na szlak podjeżdża kolejna taksówka, z której wysiadają cztery osoby. Po chwili przysłuchiwania się rozmowie podchodzę bliżej i w ten sposób poznajemy Anię, Marysię, Roberta i Paulę. Choć każda dwójka z naszej szóstki ma trochę inny plan to wkrótce okaże się, że nasze drogi przeplotą się jeszcze wielokrotnie.

My ruszamy jednak oddzielnie, bo po upływie chwili chcemy zatrzymać się nad rzeką i na łonie przyrody zjeść śniadanie.

Image

Począwszy od Siedmiu Byków rozpoczyna się Dolina Kwiatów czyli Kok-Jaiyk. Szlak prowadzi głównie drogą, która czterokrotnie przecina rzekę. W Kirgistanie wjazd do parków jest możliwy autem więc możliwym jest również złapanie stopa i podjechanie paru kilometrów. Tak też udaje nam się zrobić. Wysiadamy na ogromnej polanie, z której zaczynają roztaczać się pierwsze widoki na góry. Nieopodal znajdują się też pierwsze jurty. Jedne wyglądają jak typowo turystyczne, z kolei dookoła innych beztrosko biegają dzieciaki podczas gdy starsi wykonują jakieś prace.

Image

Dalej ścieżka wije się wzdłuż rzeki, lasu i przecina kilkukrotnie mniejsze i większe polany, które okupują piknikowicze. My idziemy dalej robiąc jednak co jakiś czas krótkie przerwy na zrzucenie plecaków co by dać odpocząć umęczonym ramionom.

Image

Po przejściu siódmego mostu skręcamy w lewo. Dochodzimy odpoczywające na trawie dziewczyny i sami siadamy na kilkanaście minut. Obok kręcą się dzieciaki domagające się czekolady i coli ale po paru minutach się nudzą i odchodzą. Od tego momentu idziemy już razem. Nie dlatego, że tak się umówiliśmy ale dlatego, że mamy bardzo podobne tempo.

Gdy wychodzimy ponad granicę lasu odsłaniają się przed nami wspaniałe widoki. Rzeka, z początku bystra i wartka, wyżej rozlewa się na dolinę, płynie wolno i meandruje między zielonymi pastwiskami, na których pasą się konie, krowy czy owce. Dolinę od północy, południa i wschodu oddzielają wysokie granie, a dokładnie na wprost nas wznosi się ośnieżony wierzchołek, oświetlony zachodzącym słońcem. Jesteśmy zachwyceni widokami. Pierwszy dzień się jeszcze nie zakończył, a ja już planuję powrót zimą na skitury.

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (44)

serniczek 17 września 2015 23:03 Odpowiedz
Dziękuje za relacje. W październiku wybieram się do Kazachstanu, więc chętnie poczytam :) Azja Środkowa chyba zawsze pozostanie dla jednym z najciekawszych miejsc na Ziemi. O żadnym innym regionie tyle się nie naczytałem :)
serniczek 17 września 2015 23:03 Odpowiedz
Dziękuje za relacje. W październiku wybieram się do Kazachstanu, więc chętnie poczytam :) Azja Środkowa chyba zawsze pozostanie dla jednym z najciekawszych miejsc na Ziemi. O żadnym innym regionie tyle się nie naczytałem :)
kefirm 18 września 2015 10:31 Odpowiedz
Proszę. :)Co do książek to obecnie czytam i polecam "The Great Game" Petera Hopkirka. O politycznej grze, wojnach i walce o wpływów w Centralne Azjj rozgrywanej między Wielką Brytanią, a Rosją
arekkk 19 września 2015 00:32 Odpowiedz
Fajna relacje. Ci dwaj Czesi przyjechali z Kirgistanu? Jeżeli tak to mijaliśmy się w Kegen. :)Generalnie i w Kazachstanie i Kirgistanie można stopować bezpłatnie. Kwestia domówienia z kierowcami. Kazachowie zatrzymują się o wiele chętniej od Kirgizów. Ogólnie są bardziej przyjaźni.
klapio 19 września 2015 01:21 Odpowiedz
Bardzo ładne zdjęcia, dla mnie ciut za bardzo nasycone ale to kwestia indywidualna :-P W jakim języku głównie się porozumiewaliście, angielski czy jednak rosyjski?
kefirm 19 września 2015 07:24 Odpowiedz
Tylko i wyłącznie po rosyjsku. Po angielsku raz czy dwa w jakimś hostelu ale i to nie jest regułą.Z tym, że nasza znajomość języka jest bardzo podstawowa ale z pomocą polskiego można 90% zrozumieć.
agapor 24 września 2015 16:10 Odpowiedz
Relacja świetna, tak w treści, jak w formie - świetnie się ją czyta ze względów wizualnych (przestrzennie, przejrzyście).
kefirm 24 września 2015 20:04 Odpowiedz
Dzięki :) Miło, że się podoba.
arturro 4 października 2015 14:12 Odpowiedz
Świetnie się czyta, czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam!
arturro 4 października 2015 14:12 Odpowiedz
Świetnie się czyta, czekam na ciąg dalszy. Pozdrawiam!
masaperlowa-pl 4 października 2015 15:12 Odpowiedz
Świetna relacja!
kama87 4 października 2015 15:44 Odpowiedz
Ja z kolegą wspomnianych dwóch Czechów, spotkaliśmy w Czołpon Ata.
kefirm 5 października 2015 13:49 Odpowiedz
kama87Ja z kolegą wspomnianych dwóch Czechów, spotkaliśmy w Czołpon Ata.
Skąd wiesz, że to byli ci sami? Btw, kiedy byliście?
sudoku 5 października 2015 15:57 Odpowiedz
Czytam z zaciekawieniem, bo bilety na przyszły rok już kupione.Quote:Namioty rozkładamy na czymś co nazywa się topchan. Jest to coś jakby podest, platforma na nóżkach wyłożona dywanem, na której najczęściej stoi niski stolik. Dookoła leżą poduszki, na których można usiąść lub się o nie oprzeć. Jest to bardzo, bardzo wygodne i popularne w całej Azji Środkowej miejsce spożywania posiłków lub po prostu towarzyskich spotkań przy herbacie lub jakimś mocniejszym trunku.I teraz wiemy, skąd w naszym jezyku wziął się tapczan.
kama87 5 października 2015 19:26 Odpowiedz
Tych Czechów piwnych spotkaliśmy 10 i 11 lipca nad Issyk-Kul. Jeden miał okulary, drugi chyba nieco dłuższe pióra, z promki Pegasusa lecieli.
adamek 6 października 2015 11:51 Odpowiedz
Karakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
kefirm 6 października 2015 11:52 Odpowiedz
adamekKarakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
Wiem, czytałem Twoje relacje ;)
kefirm 6 października 2015 11:52 Odpowiedz
adamekKarakol wypas - byłem w tym roku na Alakol. Kazachstan w przyszłym :) cud miód!
Wiem, czytałem Twoje relacje ;)
don-bartoss 6 października 2015 12:11 Odpowiedz
Ciekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
kefirm 6 października 2015 12:16 Odpowiedz
don-bartossCiekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
Chyba nie. My ich spotkaliśmy bodajże 7 lipca i prosto z Saty wyjeżdzali w stronę Kirgistanu. Swoją drogą to Czechów było sporo, szczególnie w Karakolu.
kefirm 6 października 2015 12:16 Odpowiedz
don-bartossCiekawy jestem czy to ci sami Czesi, którzy mnie podwieźli do Kolsai 1
Chyba nie. My ich spotkaliśmy bodajże 7 lipca i prosto z Saty wyjeżdzali w stronę Kirgistanu. Swoją drogą to Czechów było sporo, szczególnie w Karakolu.
olajaw 21 października 2015 20:16 Odpowiedz
Prze-przepiękne zdjęcia! Nie mogę się napatrzeć :)
kefirm 21 października 2015 20:22 Odpowiedz
Dziękuję. Zatem patrz do woli. :)
kefirm 30 października 2015 10:31 Odpowiedz
Dzień 7: IszkaszimPo śniadaniu, jakim jest jajecznica w lokalnej stołówce, idziemy skorzystać z uroków jakie oferują ciepłe źródła. Moczymy nasze nagie zwłoki w otoczeniu paru innych towarzyszy kąpieli i relaksujemy się paręnaście minut po czym wypełzamy z tej przyjemnie gorącej wody i pakujemy się do auta by ruszyć w dalszą drogę.Od początku chcieliśmy dotrzeć na słynny niedzielny targ w Iszkaszim, którego ciekawą cechą jest to, że ma on miejsce w strefie bezcłowej pomiędzy Tadżykistanem, a Afganistanem. Wchodząc na targ zostawia się paszporty tadżyckim celnikom i udaje na zakupy. Niestety my nie mamy możliwości doświadczyć uroków tej lokalnej atrakcji ponieważ już w poprzednią niedzielę targ się nie odbył i nie wiadomo kiedy zostanie wznowiony. Powody tego są różne. Jedni tłumaczą to wizytą prezydenta w okolicy, inni niebezpiecznymi ruchami po stronie afgańskiej. Nie wiadomo w co wierzyć, a w co nie ale nie wydaje mi się aby w Wachanie było niebezpiecznie. Nawet po stronie afgańskiej. Jest to tak odizolowane od świata (i reszty kraju) miejsce, że samo dotarcie nastręcza niemałych trudności.Droga wiedzie brzegiem rzeki i wystarczy chwila nieuwagi by się znaleźć w jej toni. To, że przy brzegu wydaje się płytka i o słabym nurcie może być złudne, o czym zapewne przekonali się pasażerowie auta, które leży w rzece od wczorajszego wypadku. Auto jest, ciał ów pasażerów jak dotąd nie odnaleziono.Na nocleg zatrzymujemy się przy kolejnych ciepłych źródłach, w czymś co wygląda jak ośrodek, w którym obecnie zatrzymały się dzieciaki z kolonii. My standardowo rozkładamy namioty na trawniku restauracji, a Irlandczycy wynajmują pokój. Wieczór spędzamy na rozmowach siedząc na topchanie.
arekkk 27 lutego 2016 01:08 Odpowiedz
Bomba!!! Jaka podróż, taka relacja! :)
kefirm 27 lutego 2016 01:14 Odpowiedz
Dziękuję! Jak wrócę to wrzucę resztę bo już mam napisane. :)
arekkk 12 marca 2016 13:32 Odpowiedz
Świetne relacje! Bardzo mi pomogłeś przy wypadzie w te rejony świata.
kefirm 12 marca 2016 15:54 Odpowiedz
Super! Polecam się na przyszłość:)
mareck1 15 marca 2016 22:03 Odpowiedz
Super relacja! Korzystając z okazji - czy ktoś ma może jakiekolwiek namiary na kogoś, kto może wypożyczać Łady NIVY tudzież motocykle (mogą być Mińsk) gdziekolwiek w Kirgistanie? Google po angielsku podają tylko kilka wypożyczalni z dość zaporowymi jak na mój budżet cenami a mój rosyjski dogadywalny ale niepisywalny ;)
grzes830324 16 marca 2016 12:29 Odpowiedz
Super relacja. No a co z bagażem? Złapałeś go potem w Mińsku czy przechwyciłeś na lotnisku?
kefirm 16 marca 2016 12:31 Odpowiedz
Dzięki. Około południa poszedłem po nowe bilety i załatwili mi to przez telefon, że bagaż został 'ręcznie' przeniesiony do samolotu do Warszawy bo do Mińska mi nie pozwolono lecieć.
ayyakw 11 kwietnia 2016 17:20 Odpowiedz
Super historia z tą deportacją, ale nie wierzę, że to tak bezproblemowe pozostanie przy ewentualnej kolejnej wizycie w Rosji.Ale mam takie pytanie: czy podróżowanie po krajach typu Kirgistan czy Kazachstan bez znajomości rosyjskiego da się w ogóle przeżyć? Marzę szczególnie o Kirgistanie, ale obawa przed komunikacją na miejscu skutecznie mnie odstrasza przed tym kierunkiem:/
kefirm 11 kwietnia 2016 17:35 Odpowiedz
Myślę, że będzie bezproblemowo ale to się okaże, gdy się tam wybiorę. Przy przesiadce w Moskwie 3 miesiące później nie miałem problemów.Wydaje mi się, że tak. Nie mogę powiedzieć abym znał rosyjski ale jakiś kurs sobie przesłuchałem przed wyjazdem by załapać parę słówek + znajomość polskiego i było ok. Przecież tak naprawdę liczebniki znasz bo są podobne, do tego ileś podobnych słów i dogadasz się. Po Uzbekistanie podróżowałem ze znajomymi z Europy Zachodniej i oni dopiero mieli problem bez znajomości jakiegokolwiek słowa.Także bez obaw i powodzenia!
klapio 11 kwietnia 2016 19:00 Odpowiedz
Bardzo inspirująca relacja, właśnie skończyłem czytać:-) Jedyne czego mi brakuje to podsumowania kosztów i mapki z miejsc które odwiedziłeś. Z ciekawości ugrałeś coś jeszcze z Aeroflotem po tej deportacji mając na uwadze fakt że nie poinformowali Cie o fakcie że potrzebujesz wizy?
kefirm 11 kwietnia 2016 19:04 Odpowiedz
Dzięki :-)Podsumowanie kosztów mam dokładne w excelu. Jeśli chcesz mogę podrzucić Ci na priv. A mapkę mam na blogu. Pewnie da się osadzić kod więc może przy okazji wrzucę też. Dobrze, że mówisz. :)
sudoku 11 kwietnia 2016 21:53 Odpowiedz
Latem wybieram się do Kazachstanu i Kirgistanu, więc również będę wdzięczny za podsumowanie kosztów - na pewno przyda mi się w planowaniu wyjazdu.
kefirm 12 kwietnia 2016 08:09 Odpowiedz
Podesłałem Ci na priv.
vetka87 7 lipca 2016 14:24 Odpowiedz
W maju byliśmy z lubym 2,5 tygodnia w Kazachstanie. Nie wiedzieliśmy jak to dokładnie jest z tym meldunkiem, wyczytaliśmy i dopytaliśmy Pani w ambasadzie, że przy kontroli paszportowej kazachski strażnik graniczny powinien nam na karteczce meldunkowej wbić 2 pieczątki i to załatwia sprawę meldunku na cały wyjazd. Będąc przy okienku przy wertowaniu paszportu luby poprosił strażnika o owe pieczątki. Strażnik z ponurą miną stwierdził, że skoro nam są takie potrzebne to on nam je oczywiście wbije, ale...za 200$/osobę. Miny nam zrzedły, na nic nasze prośby i błagania, że my tyle nie mamy, chłopak zaczął się uginać, więc strażnik ucieszony stwierdził, że właściwie to może być i 100$ za dwie. Ja oddalona na początku niewiele słyszałam z tej rozmowy (pojedynczo przy okienku), ale gdy do mnie dotarło co się dzieje, powiedziałam, że albo nas puszcza, albo niech spier.... i już miałam iść do innego okienka. Strażnik przestraszył się trochę tego, a trochę naszego tekstu, że w ambasadzie powiedzieli, że dostaniemy je za darmo. Okrutnie wściekły jeszcze ważyła ręką te pieczątki przed podbiciem, ale ostatecznie obdarzył nas tą łaską. Poznaliśmy w górach pracownika Ministerstwa Turystyki i opowiedzieliśmy mu tą "anegdotkę". Zszkokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą. To tak ku przestrodze, żeby nie tracić zimnej krwi i nie dać się okraść, bo niestety nie wszyscy są przyjaźni. Poza tym Kazachstan bardzo przyjemny, aczkolwiek dość głodno i biednie.
como 29 sierpnia 2016 22:33 Odpowiedz
vetka87 napisał:Zszokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą.vetka87, a na jakim przejściu to było? czy zapisałaś sobie gdzieś ten numer? (strona kts.gov.kz nie działa, jakoś nie mogę znaleźć kontaktu)
vetka87 15 września 2016 12:04 Odpowiedz
como napisał:vetka87 napisał:Zszokowany, powiedział, żeby spisać sobie numer telefonu czynny całą dobę do tegoż ministerstwa i zgłaszać (po angielsku) takie sytuacje, bo oni z nimi walczą.vetka87, a na jakim przejściu to było? czy zapisałaś sobie gdzieś ten numer? (strona kts.gov.kz nie działa, jakoś nie mogę znaleźć kontaktu)Na międzynarodowym lotnisku Ałmaty. Niestety telefonu nie otrzymaliśmy od Pana. Jest działająca strona: http://www.kazembassy.pl/pl
hdi 15 września 2016 22:44 Odpowiedz
200$ to się nieźle cenią. Nam się zdarzyła podobna sytuacja. Dopiero awantura na całe przejście graniczne załatwiła sprawę, ale najważniejsze żeby nie uginać się i trzymać swego.
yogibabu 19 września 2016 15:44 Odpowiedz
Witajcie, wybieram się do Kazachstanu pod koniec października. Czy w Sati znajdę jakąś kwaterę tak aby zobaczyć wszystkie jeziora bo nie wiem czy na namiot nie będzie już trochę za zimno...Z góry dziękuje za pomoc.
kadet 19 września 2016 16:08 Odpowiedz
Nie wiem czy ktoś w Sati oferuje kwatery, ale nawet jeżeli nie to i tak nocleg znajdziesz. Wystarczy zapytać ludzi a chętny na zarobek (albo i za darmo) się znajdzie :) My nocowaliśmy w Parku Narodowym w schronisku przy pierwszym jeziorze Kolsai. Nie pamiętam dokładnie kosztu, ale za nocleg w 4os. pokoju płaciliśmy po ok. 50zł.
como 5 października 2016 19:36 Odpowiedz
yogibabu napisał:Witajcie, wybieram się do Kazachstanu pod koniec października. Czy w Sati znajdę jakąś kwaterę tak aby zobaczyć wszystkie jeziora bo nie wiem czy na namiot nie będzie już trochę za zimno...Z góry dziękuje za pomoc.W Saty idziesz główną ulica i miejscowi sami Cię zaczepiają. Sprawdź warunki, bo są przeróżne. 5000 tenge za dwie osoby z pełnym wyżywieniem to max.