W Edynburgu w sierpniu trwa festiwal kulturalny, który tak naprawdę jest zbiorem siedmiu różnych festiwali (The Military Tattoo – festiwal orkiestr wojskowych, festiwal teatralny The Fringe, festiwal muzyki poważnej, w tym opery i baletu, Edinburgh International Festival, Film Festival, Book Festival oraz Television Festival). W związku z tym wydarzeniem miasto zalane jest ludźmi, główne ulice są pozamykane i to tam skupia się cała masa turystów. Na nich odbywa się nieustanne przedstawienie.
Właśnie z Falkirk pędzę co rusz do Edynburga, gdy okazuje się, że pewne starsze małżeństwo zgodziło się dzięki platformie Warm Showers przenocować mnie i Ewę, z którą obecnie jadę. Zastanawialiśmy się jak będzie przebiegało nasze spotkanie, bo Jane i John mają odpowiednio 70 i 77 lat, więc nie wiedzieliśmy nawet jak sobie poradzili z obsługą Internetu. Gdy docieramy na miejsce wszystkie nasze wątpliwości zostają natychmiast rozwiane. Jane i John okazują się być bowiem przeuroczymi ludźmi, niezwykle gościnnymi, z którymi można porozmawiać na mnóstwo tematów. Okazuje się, że rocznie spędzają po kilka miesięcy podróżując na rowerach z sakwami – głównie po Francji i Nowej Zelandii, w której byli już piętnaście razy i za parę miesięcy lecą znów. Mają kredens pełen map i wiedzę nie mniejszą od książek stojących w tymże kredensie. Od razu z niej korzystam i omawiam plan mojego kolejnego wyjazdu – właśnie do Nowej Zelandii. Na takich rozmowach – o rowerach upływa nam czas podczas śniadań i kolacji, którymi raczy nas Jane. Nie muszę chyba dodawać, że są przepyszne. W ciągu dnia spacerujemy podziwiając Edynburg, bo jak na Szkocję to pogoda cały czas dopisuje.
Jak zwykle najtrudniejszy moment to ten, w którym się trzeba rozstać i ruszyć dalej, ale może szczęście nam dopisze i spotkamy się za parę miesięcy gdzieś w krainie kiwi.
Wyjazd z miasta, tak jak i wjazd, nie jest nazbyt skomplikowany i późnym wieczorem jesteśmy już kilkadziesiąt kilometrów dalej. Powoli zostawiamy Szkocję za sobą. Został nam tylko jeszcze jeden odcinek, trochę górzysty, ale za to niesamowicie piękny. Prawie pusta droga wijąca się poprzez wzgórza i łąki, w większości wąska i praktycznie wolna od ruchu samochodowego. Na dokładkę słońce nam przygrzewa i jazda w taką pogodę jest bardzo przyjemna. Nie licząc oczywiście ciężkiego bagażu, podjazdów pod górkę i delikatnego wiatru, który nigdy nie wieje tak, jakby się chciało.
Opuszczamy Szkocję ze świadomością, że przejechaliśmy kawałek pięknego i momentami trochę dzikiego terenu, w nie zawsze idealnych warunkach pogodowych, choć trafiliśmy również na dni bardzo upalne, co w Szkocji jest rzadkością i jednocześnie zaszczytem dla nas. Mimo tego wyjeżdżamy zadowoleni i z ciekawością patrzymy w przód jak bardzo Anglia czy Walią będą od Szkocji inne lub do niej podobne.
cdn.dla porównania JPG bez cyfrowych filtrów
:) Cienie są mniej wyciągnięte i kontrast niższy
W tym właśnie rzecz, że te miejsca na żywo tak wyglądały. W końcu ludzie oko ma lepsze możliwości aniżeli matryca aparatu czy nawet błona filmowa.Walia Nie miałem żadnych oczekiwań ani wyobrażeń w stosunku do Walii, tej małej krainy położonej na zachodzie Wielkiej Brytanii, która swym wyglądem przypomina świński łeb (a cała Wielka Brytania mężczyznę jadącego na świni jak uświadomił mnie Tom). Nie wiedziałem za bardzo czego się spodziewać ani czym może mnie zaskoczyć i może to i lepiej, bo zaskoczony zostałem. I to bardzo. In plus oczywiście. Nie ukrywam, że duży wpływ na to mogła mieć pogoda, która bardzo mi sprzyjała przez cały czas. Już samo to można uznać za niezwykłe. Jadąc w stronę Colwyn Bay wjeżdżam na ścieżkę rowerową prowadzącą brzegiem morza. Widokowo spektakularna, ale to i tak nic, w porównaniu z tym, co czekało mnie później.
W Conwy krążę chwilę po mieście po starych uliczkach, po których akurat spaceruje sporo turystów, mijam zamek, który najlepiej prezentuje się zza mostu i jadę na południe, w kierunku parku narodowego Snowdonia. Początkowo dość ruchliwą drogą i ciągnie się za mną sznur samochodów. Przy pierwszej nadarzającej się okazji odbijam w bok i wjeżdżam znów w wąskie, zasłonięte żywopłotem uliczki wijące się przez wioski i wzgórza. Jest bardzo stromo i wyjątkowo ciepło. Podjazd daje mi wyjątkowo w kość i pot leje się ze mnie strumieniami. Chwilę to zajmuje zanim wkulam się na to wzgórze ale widoki rekompensują wszystko. Popołudniowe słońce oświetla soczyście zielone łąki, na których pasą się owce. Sielski obrazek. No prawie, bo owce akurat postanowiły trochę się pobić i właśnie zderzają się głowami. Poza tym wszystko gra.
Droga ta prowadziła na około ale była warta zachodu. Zjeżdżam w dół do Llanwrst, gdzie na lewym brzegu rzeki Conwy stoi Tu-Hwnt-I’r Bont – domek o bardzo wdzięcznej nazwie. Jak zresztą widać. Obecnie mieści się w nim kawiarnia, a słynie on z tego, że w całości porasta go jakiś bluszcz. Jest po prostu bardzo urokliwy, a położenie i otoczenie tylko potęgują doznania.
Odtąd jest jeszcze piękniej. Im dalej na południe jadę tym bardziej zapuszczam się w Snowdonię. Mógłbym kolejny raz napisać o wioskach z domami z kamienia, które czarują swoją atmosferą tak, że chce się zostać na dłużej, ale większość maleńkich miejscowości, o których zdaje się jakby zapomniał czas, właśnie tak wygląda. Walia oczarowuje mnie za każdym zakrętem. To nic, że w pewnym momencie w środku gór zaczyna lekko mżyć i robi się ponuro. To wcale nie odbiera jej uroku, a wręcz przeciwnie – dodaje realizmu. Na szczęście taka pogoda nie trwa długo i po jakimś czasie ładna pogoda wraca.
W samym środku parku, na kompletnym odludziu zrywam sobie przez przypadek przednią linkę od przerzutki i muszę wracać do cywilizacji. Na szczęście sklep rowerowy jest tylko 15km dalej i rano dokonuję naprawy, po czym ruszam dalej. To tylko chwilowa niedyspozycja, która szybko została zażegnana.
Przez chwilę spodziewałem się, że może Aberystwyth mnie rozczaruje, bo ostatnie kilometry poprzedzające to miasto były nudne i jałowe ale ono samo takie nie jest. Aber jest równie piękne co cała reszta. Kolorowe domy ciągnące się wzdłuż plaży i promenady wyglądają zupełnie nie jak Wielka Brytania. Gdyby nie chłodny wiatr to czułbym się jak gdzieś na południu Europy.
Zdjęcia są absolutnie z kosmosu, dla porównania moje, bardzo kosmetycznie poprawione zdjęcie z tego samego miejsca:
Inne miejsca też tak dobrze na żywo nie wyglądają
;)
Świetna wyprawa i super widoki. Zdjęcia przepiękne, ale również moim zdaniem obróbka przesadzona. W niektórych miejscach kolory są tak nienaturalne, że to bardzo utrudnia odbiór.
Przepiękne zdjęcia!Mam pytanie: jak radziłeś sobie z deszczem i mokrymi ubraniami? Czy można i jak długo jechać w przemokniętych ubraniach?Spałeś w namiocie, u ludzi w WS i gdzieś jeszcze czy reszta to też był namiot?
@namteH -> W przemokniętych ubraniach możesz jechać tak długo jak tylko chcesz
:P A tak bardziej serio to miałem na sobie kilka warstw i ta najbardziej zewnętrzna była względnie wodoodporna. Oczywiście po całym dniu jazdy albo się zapocisz albo przemokniesz i wtedy i tak jesteś mokry i tak. Dopóki jednak się ruszasz, jedziesz to jest Ci ciepło. Najgorzej żeby się zatrzymać, wtedy wychładzasz się dość szybko. Dużo zależy jeszcze od wiatru. Jak się dobrze ubierzesz, od butów po głowę to jesteś w stanie jechać w deszczu cały dzień, a ile dasz radę i kiedy powiesz sobie dość to kwestia dość indywidualna.Reszta to był namiot. Tylko 3 noclegi WS + 2 noce w Londynie u znajomych.@Donovaninho -> Aż tak źle nie było żeby było wszystko zamknięte lub nic nie było. Skandynawia pod tym względem jest gorsza. Jedyna taka sytuacja, gdy skończyła się benzyna w kuchence, a denaturat nie chciał się palić i zostaliśmy z lekko ciepłym makaronem. Wówczas do najbliższego sklepu i stacji benzynowej było 70km, ale o ile dobrze pamiętam była to sobota lub niedziela to udało się do 16 dotrzeć do sklepu, a stacja była samoobsługowa.Nie dziwię się, że w Iranie karmili tę dziewczynę, choć ostatnio spotykałem tam rowerzystów i nie wspominali nic
:PPS Dzięki za feedback co do zdjęć, od następnej relacji się poprawię
:D
W Edynburgu w sierpniu trwa festiwal kulturalny, który tak naprawdę jest zbiorem siedmiu różnych festiwali (The Military Tattoo – festiwal orkiestr wojskowych, festiwal teatralny The Fringe, festiwal muzyki poważnej, w tym opery i baletu, Edinburgh International Festival, Film Festival, Book Festival oraz Television Festival). W związku z tym wydarzeniem miasto zalane jest ludźmi, główne ulice są pozamykane i to tam skupia się cała masa turystów. Na nich odbywa się nieustanne przedstawienie.
Właśnie z Falkirk pędzę co rusz do Edynburga, gdy okazuje się, że pewne starsze małżeństwo zgodziło się dzięki platformie Warm Showers przenocować mnie i Ewę, z którą obecnie jadę. Zastanawialiśmy się jak będzie przebiegało nasze spotkanie, bo Jane i John mają odpowiednio 70 i 77 lat, więc nie wiedzieliśmy nawet jak sobie poradzili z obsługą Internetu. Gdy docieramy na miejsce wszystkie nasze wątpliwości zostają natychmiast rozwiane. Jane i John okazują się być bowiem przeuroczymi ludźmi, niezwykle gościnnymi, z którymi można porozmawiać na mnóstwo tematów. Okazuje się, że rocznie spędzają po kilka miesięcy podróżując na rowerach z sakwami – głównie po Francji i Nowej Zelandii, w której byli już piętnaście razy i za parę miesięcy lecą znów. Mają kredens pełen map i wiedzę nie mniejszą od książek stojących w tymże kredensie. Od razu z niej korzystam i omawiam plan mojego kolejnego wyjazdu – właśnie do Nowej Zelandii. Na takich rozmowach – o rowerach upływa nam czas podczas śniadań i kolacji, którymi raczy nas Jane. Nie muszę chyba dodawać, że są przepyszne. W ciągu dnia spacerujemy podziwiając Edynburg, bo jak na Szkocję to pogoda cały czas dopisuje.
Jak zwykle najtrudniejszy moment to ten, w którym się trzeba rozstać i ruszyć dalej, ale może szczęście nam dopisze i spotkamy się za parę miesięcy gdzieś w krainie kiwi.
Wyjazd z miasta, tak jak i wjazd, nie jest nazbyt skomplikowany i późnym wieczorem jesteśmy już kilkadziesiąt kilometrów dalej. Powoli zostawiamy Szkocję za sobą. Został nam tylko jeszcze jeden odcinek, trochę górzysty, ale za to niesamowicie piękny. Prawie pusta droga wijąca się poprzez wzgórza i łąki, w większości wąska i praktycznie wolna od ruchu samochodowego. Na dokładkę słońce nam przygrzewa i jazda w taką pogodę jest bardzo przyjemna. Nie licząc oczywiście ciężkiego bagażu, podjazdów pod górkę i delikatnego wiatru, który nigdy nie wieje tak, jakby się chciało.
Opuszczamy Szkocję ze świadomością, że przejechaliśmy kawałek pięknego i momentami trochę dzikiego terenu, w nie zawsze idealnych warunkach pogodowych, choć trafiliśmy również na dni bardzo upalne, co w Szkocji jest rzadkością i jednocześnie zaszczytem dla nas. Mimo tego wyjeżdżamy zadowoleni i z ciekawością patrzymy w przód jak bardzo Anglia czy Walią będą od Szkocji inne lub do niej podobne.
cdn.dla porównania JPG bez cyfrowych filtrów :)
Cienie są mniej wyciągnięte i kontrast niższy
W tym właśnie rzecz, że te miejsca na żywo tak wyglądały. W końcu ludzie oko ma lepsze możliwości aniżeli matryca aparatu czy nawet błona filmowa.Walia
Nie miałem żadnych oczekiwań ani wyobrażeń w stosunku do Walii, tej małej krainy położonej na zachodzie Wielkiej Brytanii, która swym wyglądem przypomina świński łeb (a cała Wielka Brytania mężczyznę jadącego na świni jak uświadomił mnie Tom). Nie wiedziałem za bardzo czego się spodziewać ani czym może mnie zaskoczyć i może to i lepiej, bo zaskoczony zostałem. I to bardzo. In plus oczywiście. Nie ukrywam, że duży wpływ na to mogła mieć pogoda, która bardzo mi sprzyjała przez cały czas. Już samo to można uznać za niezwykłe.
Jadąc w stronę Colwyn Bay wjeżdżam na ścieżkę rowerową prowadzącą brzegiem morza. Widokowo spektakularna, ale to i tak nic, w porównaniu z tym, co czekało mnie później.
W Conwy krążę chwilę po mieście po starych uliczkach, po których akurat spaceruje sporo turystów, mijam zamek, który najlepiej prezentuje się zza mostu i jadę na południe, w kierunku parku narodowego Snowdonia. Początkowo dość ruchliwą drogą i ciągnie się za mną sznur samochodów. Przy pierwszej nadarzającej się okazji odbijam w bok i wjeżdżam znów w wąskie, zasłonięte żywopłotem uliczki wijące się przez wioski i wzgórza. Jest bardzo stromo i wyjątkowo ciepło. Podjazd daje mi wyjątkowo w kość i pot leje się ze mnie strumieniami. Chwilę to zajmuje zanim wkulam się na to wzgórze ale widoki rekompensują wszystko. Popołudniowe słońce oświetla soczyście zielone łąki, na których pasą się owce. Sielski obrazek. No prawie, bo owce akurat postanowiły trochę się pobić i właśnie zderzają się głowami. Poza tym wszystko gra.
Droga ta prowadziła na około ale była warta zachodu. Zjeżdżam w dół do Llanwrst, gdzie na lewym brzegu rzeki Conwy stoi Tu-Hwnt-I’r Bont – domek o bardzo wdzięcznej nazwie. Jak zresztą widać. Obecnie mieści się w nim kawiarnia, a słynie on z tego, że w całości porasta go jakiś bluszcz. Jest po prostu bardzo urokliwy, a położenie i otoczenie tylko potęgują doznania.
Odtąd jest jeszcze piękniej. Im dalej na południe jadę tym bardziej zapuszczam się w Snowdonię. Mógłbym kolejny raz napisać o wioskach z domami z kamienia, które czarują swoją atmosferą tak, że chce się zostać na dłużej, ale większość maleńkich miejscowości, o których zdaje się jakby zapomniał czas, właśnie tak wygląda. Walia oczarowuje mnie za każdym zakrętem. To nic, że w pewnym momencie w środku gór zaczyna lekko mżyć i robi się ponuro. To wcale nie odbiera jej uroku, a wręcz przeciwnie – dodaje realizmu. Na szczęście taka pogoda nie trwa długo i po jakimś czasie ładna pogoda wraca.
W samym środku parku, na kompletnym odludziu zrywam sobie przez przypadek przednią linkę od przerzutki i muszę wracać do cywilizacji. Na szczęście sklep rowerowy jest tylko 15km dalej i rano dokonuję naprawy, po czym ruszam dalej. To tylko chwilowa niedyspozycja, która szybko została zażegnana.
Przez chwilę spodziewałem się, że może Aberystwyth mnie rozczaruje, bo ostatnie kilometry poprzedzające to miasto były nudne i jałowe ale ono samo takie nie jest. Aber jest równie piękne co cała reszta. Kolorowe domy ciągnące się wzdłuż plaży i promenady wyglądają zupełnie nie jak Wielka Brytania. Gdyby nie chłodny wiatr to czułbym się jak gdzieś na południu Europy.